Andrzej Duda w Zielonej Górze
Zaczęło się skromnie. Kandydat Andrzej Duda miał się pojawić punktualnie o 11.00. Piętnaście minut wcześniej zaczęli się zbierać jego zwolennicy. Nie było ich wielu. Może z 60 osób. Głównie w podeszłym wieku. Wszyscy ciepło ubrani. Większość zajęła „strategiczne” pozycje, te najbardziej nasłonecznione. Nad nimi powiewała niewielka flaga narodowa. Tylko jedna. W rękach elektoratu dominowała gazeta z wielkim tytułem na pierwszej stronie: „Duda to się uda!”.
Tłum gęstniał. O 11.10 pojawiły się białe flagi z czerwonym logo Solidarności. Podjechał policyjny wóz. Zaparkował skromnie z boku. Nikomu nie przeszkadzał. Elektorat zaczął dyskutować. Im więcej plam słonecznych, tym więcej dyskutujących grup.
- Przyszedłem na spotkanie, bo jestem zdecydowanym wyborcą Dudy. Chcę go posłuchać. Może nawet zadam pytanie. On daje mi nadzieję na zmianę władzy – przekonywał nas Jerzy Rodzik.
O potrzebie zmian mówiono na wszystkich słonecznych plamach A im więcej dyskutantów, tym większy radykalizm wypowiedzi. Można było oberwać gazetą, tą z hasłem „Duda to się uda”, albo damską torebką. Pań bowiem, i to w bojowym nastroju, było najwięcej. Im nawet wózki z wnukami nie przeszkadzały. Wjeżdżały w największy tłum, po drodze wylewnie witając sąsiadki.
Nagle tłum ożył. U szczytu ul. Dr Pieniężnego pojawił się sam Kandydat. Bez płaszcza, w garniturze. Szczupły, elegancki, z nieśmiałym uśmiechem na twarzy.
- Jaki on piękny – szmer zachwytu przeszedł po żeńskiej części tłumu, a panie z wózkami rozpoczęły nieustępliwą walkę, która bliżej podjedzie do Kandydata. Stawką była wspólna fotka. Po lewej On, po prawej szczęśliwa wybranka z maluchem. Kandydat pocałował szkraba i ruszył pod ratusz.
- Za mało flag, powinni dać każdemu, żeby było widać Polaków – denerwował się Andrzej Moks. Ma 72 lata. Chora żona została w domu. To ona kazała mu wszystko oglądać, by potem jej opowiedział ze szczegółami.
- Gdyby dali nam flagi, byłoby pięknie, jak na 1 Maja – rozmarzył się pan Andrzej.
Tłum brak rekwizytów nadrabiał okrzykami. Skandowano: „Duda, Duda, Duda”, czasem dodawano „Nasz prezydent”. Skandowano równo i głośno. Zgarbione plecy elektoratu nabrały godności. Aż miło było patrzeć. Taka moc biła od tych okrzyków.
Pod ratuszem czekał podest z mikrofonami. Kandydat wygłosił krótkie przemówienie. O czym mówił? Że tak dalej być nie może, Że PO nas okłamywała przez osiem lat. Zamiast obniżać, podwyższyła 21 podatków, podwyższyła wiek emerytalny, wpędziła polską gospodarkę w pułapkę stagnacyjnego rozwoju, i że on, Duda, podejmuje się naprawy Polski, ale pod warunkiem wygranej.
Tłum słuchał i klaskał. Ożywił się na moment, gdy Kandydat zszedł z podestu i zaczął ściskać wyciągnięte dłonie. Liczne dłonie. Żeńskie, męskie, nawet dziecięce, te z wózków, które wywalczyły dobre miejsce.
Kandydat cierpliwie ściskał dłonie, całował dzieci. Pytań nie było. Elektorat wolał autografy. Odważni dotykali Kandydata. Jedni nieśmiało, inni z życzliwą poufałością. I nie wiadomo, czym zakończyłaby się ta odważna próba osobistych kontaktów z zielonogórskim elektoratem, gdyby nie czujni organizatorzy. Krok po kroku wyprowadzali Kandydata z okrążenia. Wreszcie dotarli do ratusza. Andrzej Duda dostał chwilę przerwy na posiłek. Potem poszedł do dziennikarzy.
Mówił ładnie i zgrabnie. Nikogo nie obrażał. Zadeklarował wolę współpracy z każdym rządem. Ale nie będzie prezydentem malowanym, powoła Narodową Radę Rozwoju, nie zgodzi się na prywatyzację Lasów Państwowych i wolałby, aby miedź, koło Nowej Soli, wydobywała firma polska, nie kanadyjska.
Kandydat, o 12.30, wciąż w świetnej formie, pożegnał się z zielonogórzanami i pojechał do Nowej Soli. Na kolejne spotkanie wyborcze.
(pm)