Stałem na blokadzie. Było ostro
- Warto było?
Andrzej Brachmański, w 1988 r. poseł SLD, dziś radny Zielonej Góry: - Warto było. Dzięki istnieniu województwa lubuskiego sami o sobie decydujemy. Sami decydujemy, na co i jak wydać pieniądze. W innych warunkach nie byłoby to możliwe.
- Pamiętam takie zdjęcie: pan z córeczką stoicie na blokadzie drogi.
- To było pod Świebodzinem. Malwina miała wówczas 10 lat. W pewnym momencie było ostro. Blokowaliśmy drogę, były przepychanki z kierowcami. Padały niecenzuralne słowa. To był szok dla dziecka. Straszliwie to przeżyła. Powiedziała, że ma dosyć i nigdy więcej nie weźmie udziału w czymś, co chociaż trochę trąci polityką Teraz córki bym na coś takiego nie zabrał.
- Blokada dała jednak efekt.
- W Warszawie jej nie zauważyli. Blokada była potrzebna nam samym. Tutaj, na miejscu, żeby zmobilizować mieszkańców do działania. Udało się. Natomiast na premiera Buzka podziałało 120 tys. podpisów pod obywatelskim projektem powołania województwa. Myśmy też pracowali w nadzwyczajnej komisji ds. reformy: ja, Czesław Fiedorowicz, Maciej Jankowski i Jan Kochanowski. Ja byłem koordynatorem tego projektu w SLD. Gorzowiacy jeszcze trzymali się pomysłu z 25 województwami. Zielonogórzanie nie mieli takich złudzeń. Wiedzieliśmy, w grze jest koncepcja 12 województw plus… nie wiadomo ile jeszcze.
Na końcu wrażenie zrobiło porozumienie naszych parlamentarzystów. Premier Buzek zobaczył, że wszyscy lubuscy parlamentarzyści są za takim województwem.
- Chodzi o porozumienie paradyskie…
- Tak. Zgodnie opowiedzieliśmy się za województwem lubuskim. Zaproponowałem, żeby wojewoda był w Gorzowie. Koledzy z północy w pierwszej chwili byli zaskoczeni. Zależało im na wojewodzie, wtedy roli marszałka nie doceniali. Porozumieliśmy się z dobrym skutkiem.
- Czyli warto było.
- Tak. Dzięki temu sami o sobie decydujemy i sporo zrobiliśmy. Na przykład S3 jest wielkim sukcesem wszystkich samorządowców, a jej dokończenie da nam kopa rozwojowego. Mamy świetnie działającą Kostrzyńsko-Słubicką Specjalną Strefę Ekonomiczną, nowe drogi. Mamy lotnisko, pierwsi zaczynaliśmy kupować szynobusy. Mamy przekonanie, że tutaj jest nasza mała ojczyzna. Nie udało się jednak przekonać kolegów z Gorzowa, że Lubuskie to nie tylko ich miasto, że „północ województwa” to również Międzyrzecz czy Słubice. Niepotrzebnie tracimy czas na spory.
- Porozumienie paradyskie to dobry przykład dla ludzi, którzy chcą połączyć Zieloną Górę z gminą. Można się dogadać i skorzystać na tym.
- Porozumienia dają możliwości. Na płaszczyźnie ekonomicznej Umowa Paradyska jest sukcesem. Podobnie może być w przypadku połączenia miasta z gminą. 100 mln zł to kwota, o którą warto walczyć. Nie można jej przyrównywać do budżetu gminy, lecz do funduszy przeznaczanych na inwestycje. A to oznacza zwielokrotnienie możliwości. Jednak w innych aspektach łączenia nie jestem entuzjastą tego procesu.
- Dlaczego?
- Uważam, że wszystkie gminy typu obwarzankowego, czyli otaczające szczelnie miasto, a jest ich w Polsce ok. 140, to bardzo złe rozwiązanie. Po trosze jeden samorząd żyje kosztem drugiego. Powinny zostać zlikwidowane i przyłączone do większego organizmu. Jestem przekonany, że w przyszłości czeka nas reforma administracyjna. Od początku mówiłem, nie je jeden zresztą, że powiaty są zbędne, a zwłaszcza te obwarzankowe. Trzeba też łączyć małe gminy w większe organizmy.
- Czyli jednak jest pan za połączeniem miasta z gminą?
- Mój opór budzi przyjęte rozwiązanie. Po co łączyć się z całą gminą? Oczywiście, jest argument finansowy. 100 mln zł dostaniemy jedynie za zgodne połączenie całości. Jednak najbardziej racjonalnym rozwiązaniem byłoby przyłączenie miejscowości z najbliższego otoczenia Zielonej Góry: Przylepu, Łężycy, Starego i Nowego Kisielina, Drzonkowa itd. Pozostałe sołectwa powinny przejść do innych gmin. To byłoby najbardziej logiczne.
- To obecnie niewykonalne.
- Chyba niewykonalne. Ja jestem zwolennikiem współpracy. Zawsze podaję przykład Brukseli. Mało kto wie, że to miasto jest związkiem pięciu gmin. I sprawnie działa.
- Jednak Bruksela ma ugruntowaną pozycję i nie musi walczyć o swoje miejsce w szyku. Natomiast pozycja Zielonej Góry nie jest oczywista. Jesteśmy najmniejszym miastem wojewódzkim. Musimy się wciąż wzmacniać, żeby nie zostać w tyle.
- Rzeczywiście, w Polsce siłę buduje się przez wielkość. Choć dużo się mówi o zrównoważonym rozwoju. A tak nie jest. Na przykład Poznań ssie większość funduszy do siebie i w promieniu ok. 40 km od miasta. Inne ośrodki znajdują się na peryferiach. Gdybyśmy nie byli samodzielnym województwem, to większość pieniędzy trafiłaby do Poznania czy Wrocławia. Na miejscu nie byłoby ośrodka decyzyjnego i nie byłoby pieniędzy. Ewidentnie byśmy stracili. Wystarczy popatrzeć na dawne miasta wojewódzkie w Wielkopolsce: Kalisz, Piłę, Konin. One odstają od Zielonej Góry. Podobnie jest na Dolnym Śląsku. Jelenia Góra czy Wałbrzych są na peryferiach tego województwa i straciły.
To tendencja znana w Europie – ośrodki administracyjne sprzyjają rozwojowi. Dlatego relatywnie mało straciliśmy…
- Straciliśmy?
- Tak, ale relatywnie mało. Wszystkie miasta straciły, oprócz wielkich metropolii, bo one dostają najwięcej pieniędzy. A starają się o jeszcze więcej. Znamienne jest porównanie dwóch miast – Radomia i Kielc. Tam były o wiele większe animozje niż pomiędzy Zieloną Górą i Gorzowem. My potrafiliśmy się dogadać i wykorzystujemy swoją szansę. Radom nie chciał być z Kielcami. Kielce, jako stolica województwa świętokrzyskiego, są miastem dynamicznym, rozwijającym się. Radom stracił. Pada, jest pogrążone w stagnacji.
- Dziękuję.
Tomasz Czyżniewski