Pięć dni i pięć nocy. Byłem w Domu Pomocy Społecznej.

23 Październik 2020
Gdy w czwartek, 1 października, usłyszałem że w Domu Pomocy Społecznej dla Kombatantów zamknie się Wioleta Haręźlak, pomyślałem: też powinienem. Rodzinie nie powiedziałem - odwodziłaby, znajomym również nie – żeby nie widzieć, jak pukają się w czoło. Dzięki tamtej decyzji, dziś mogę opisać, jak było w środku.

Wieczorem spakowałem walizkę na 14 dni. Ciuchy, kosmetyki, karty. Wioleta lubi grać w remika, może wieczorem zagramy...

Piątek od rana czekanie. Najpierw na badanie PCR, by dowiedzieć się, czy nie jestem zarażony koronawirusem, potem na wyniki. 17.30 - wchodzę do DPS przy Lubuskiej, mijając się z prezydentem Januszem Kubickim, który spędził tu ostatnie 48 godzin.

Piątek, 2 października

- Wreszcie. Tu masz kombinezon, maski, rękawice. Przebieraj się, idziemy rozdawać kolację – rzuca Wioleta. Nic trudnego, pomyślałem.

Ciągniemy wózek z jedzeniem na blok C.

- Zapoznam cię z panem Kazimierzem, moim ulubieńcem – mówi Wiola. Pan Kazimierz ma 101 lat. Jest pułkownikiem WP, weteranem II wojny, ma za sobą 70 lat służby. Leży, ale „jest w kontakcie”. Wiola zagaduje, zostawiamy porcję i idziemy dalej.

- Tu musisz karmić – uprzedza.

Pani Ela leży od miesięcy, nie ma z nią kontaktu. Podkładam śliniak, zaczynam… każdy kęs to minuta, na korytarz wychodzę po pół godzinie. Wózka nie ma, ekipa jest już na innym piętrze. Tam przez otwarte drzwi widzę oczy staruszki skierowane w sufit i Wiolę. Cierpliwie próbuje namówić ją do otwarcia buzi.

- Czego się gapisz, karm następnego - rzuca ostro.

Pan Edward je ładnie, dużo pije. Trzy razy gonię za wózkiem, by uzupełnić kubek z herbatą. W tym czasie wysoki chłopak - jeszcze nikogo nie rozpoznaję - karmi panią Kamilę, która co rusz próbuje wytrącić mu łyżkę z ręki.

- Ty idziesz do pana Józefa, Arek do pani Jadwigi – komenderuje Wioleta, a ja pojmuję coraz wyraźniej, że bez jej energii wszystko by się tutaj posypało.

Po dwóch i pół godzinie schodzę do kuchni. Ostrożnie zmieniam kombinezon, kolejny raz rękawiczki, maseczkę. Dopiero teraz poznaję resztę ekipy zarządzającej. Mietka – rzuconego na głęboką wodę tymczasowego dyrektora domu, Romana - szefa chłopaków z Caritasu oraz Izę - księgową i Krzyśka - kierownika technicznego DPS. Reszta pracowników jest w izolatorium, na kwarantannie lub na L-4. Iza i Krzysiek kwarantannę odbywają tutaj, nocując w miejscu pracy.

Na blokach, na których teraz śpi 171 pensjonariuszy, jest jedna pielęgniarka i jedna opiekunka. Ilu ludzi do pracy stawi się jutro? Ośmiu wolontariuszy z Caritasu, ale kto jeszcze? Większość pielęgniarek, opiekunek, pokojowych ma zarządzone odosobnienie, a rano sanepid pobrał kolejne wymazy.

Za wcześnie na sen, więc próbuję zorientować się w sytuacji. Tak, jest tu potężny konflikt wśród załogi. I podobno kilku pracowników przekazuje mediom spreparowane informacje.

- Wypisują głupoty, zamiast pracować! – wścieka się jedna z dziewczyn. Wie, kto to robi… wszyscy wiedzą. - Media i portale społecznościowe łykają te rewelacje, jak gęsi groch! – wścieka się druga.

Przed zaśnięciem jedno wiem na pewno: w DPS dla Kombatantów mamy dwie epidemie, koronawirusa i zwolnień lekarskich. 2 października, do pracy na trzech zmianach gotowych było 28 osób ze 126-osobowej załogi.

Sobota, 3 października

Godzina 6 rano. Na stołówce Wioleta przydziela zadania, a na blokach dziewczyny rozdają leki, przewijają, myją. Podopiecznych mają teraz ze cztery razy więcej. Nie ma czasu na wyczesywanie pani Anieli i malowanie paznokci pani Bożenie.

Po godzinie zaczyna się rytuał, który już znam. Pani Grażyna, leżąca i bez kontaktu, na widok łyżki płynnego jedzenia macha rękami i krzyczy, że aż ciarki chodzą po plecach. Pani Jola dostaje mix i kanapki z pastą, podzielone kawałki żuje powoli, jeden po drugim, trwa to wieczność. Najtrudniejsze zadanie ma Wioleta, panią Adelę karmi strzykawką.

Na śniadaniu dla personelu zdejmujemy maski. Widzę twarze. Jest tak, jak kilka dni później usłyszę od dyrektora innego DPS: - Personel w domach opieki społecznej jest niewiele młodszy od pensjonariuszy... Wolontariusze z Caritasu, jest ich ośmiu, mają po 25-50 lat. Twarze zniszczone, widać że niejedno przeszli w życiu.

- To chłopaki z domu dla bezdomnych mężczyzn. Sprzątają, przewijają, myją, zmieniają pampersy... Powiedziałem, że który chce, może wracać do domu. Zostali, jak widzisz… – opowiada opiekun grupy.

- Szefie, idziemy zmieniać pampersiki! – przerywa Arek, ulubieniec opiekunek. Uśmiechnięty, skory do żartów, podejmuje każde zadanie. Janek, niby nosi kamienną twarz, ale sprzątając pokój pani Zosi, też zagaduje, rzuca bon motami, a pani Zosia wpatrzona jest w niego, jak w jasnogórski obrazek.

Wracam do gabinetu i zastaję Wioletę bladą: - Ilu ludzi z DPS może jutro przyjść do pracy? – pyta.

Jeśli pielęgniarki, które teraz dyżurują, nie zostaną na noc, będzie tylko opiekunka Swieta. - Niech dyrektor pisze do wojewody. Chłopakami z Caritasu nie obsłużymy podopiecznych - decyduje.

Po południu poznajemy pierwsze wyniki testów. Telefonicznie. Nie odczytujemy naprędce spisanych nazwisk. Dopiero późnym wieczorem, po kłótniach, otrzymujemy listę. Ponad 30 nowych zarażonych wśród pensjonariuszy. No i zostajemy bez kuchni. Pracowników skierowano do izolatorium.

Pielęgniarki i opiekunki z rannej zmiany zostaną na noc. Nie trzeba było nawet prosić. Ania, Beata, Dorota, Edyta, Daria, Ewa, Marta - nie zapamiętałem wszystkich - są ostatnie na pokładzie. A telefony wciąż się grzeją i ciągle coś wyskakuje. Gdy do miejsca zakwaterowania jedzie pracownica, a my otrzymujemy pozytywny wynik jej testu, kierowca reaguje tak, jakby zamiast z SARS-CoV-2, przed którym można się zabezpieczyć, miał do czynienia ze średniowieczną dżumą... Odmawia przewiezienia kolejnych pracowników do izolatorium. Pomaga miejski wydział zarzadzania kryzysowego. Waldemar Michałowski, Dariusz Mach, Andrzej Gedrange i wielu innych reagują błyskawicznie na każdą naszą potrzebę.

Już wiemy, że będzie ewakuacja. W nocy robimy wykazy pensjonariuszy: kto zarażony, kto ujemny. Blokami, piętrami, pokojami. Kadrowa zrobiłaby to sprawniej, my po prostu fotografujemy tablicę chorych i robimy ręczne wykazy.

Niedziela, 4 października

Dowodzenie kuchnią samozwańczo obejmuje Dawid. - W wojsku byłem kucharzem. Robicie, co każę – mówi do mnie i Krzyśka, pomocników na zmywaku. Pracuje czysto, metodycznie. Przygotowując obiad opowiada o alkoholu, który zawładnął jego życiem, o straconej rodzinie i terapii w domu dla samotnych mężczyzn.

Za oknem rozbija się wojsko. Wizyty dowódcy nie doczekamy się nigdy. Ale w holu pojawia się podporucznik Stojanowski oraz jego podkomendni: Magda, Karolina, Dorota, Artur, Krzysztof, Darek…. Pomagają w karmieniu, w przewijaniu. I to oni przekazują informację od dowódcy, że mieszkańcy zarażeni koronawirusem mają stąd wyjechać z dokumentacją medyczną, zapasem leków i minimalnym zapasem ubrań. Co to znaczy? Porucznik wzrusza ramionami: - Przekazali „minimalny”, to przekazuję.

Personel pakuje leki do pudełek z przegródkami: siedem dni, trzy porcje dziennie. Kilkanaście minut przed planowanym rozpoczęciem ewakuacji dowiadujemy się, że chorzy mają mieć na rękach opaski. 170 opasek?! Ktoś w urzędzie miasta doznaje olśnienia i ściąga je z koszykarskiego Zastalu, w którym opasek używa się do znakowania VIP-ów.

Rusza ewakuacja. Żołnierze przywożą chorego na łóżku transportowym, nim zostanie umieszczony w karetce, leży co najmniej kilka minut w głównym korytarzu, w którym krzyżują się drogi do stołówki, biur, pomieszczeń socjalnych i gospodarczych.

- Kto to wymyślił, żeby wywozić najpierw chorych?! To głupota! – z ukraińskim zaśpiewem krzyczy Swieta. 20 lat pracowała w szpitalu zakaźnym, kilka lat była naczelną pielęgniarką. – Przecież ci, którzy to robią, potem będą wchodzili do zdrowych mieszkańców! I dlaczego nie wywożą ich wyjściem ewakuacyjnym?

Decyzję podjęło wojsko, zaakceptował sanepid.

Pensjonariusze są oszołomieni. Ktoś płacze, ktoś mówi, że już nie wróci. Pociechę wszystkim niosą empatyczne żołnierki. Późnym wieczorem żołnierze przerywają ewakuację. Wywieźli 27 pensjonariuszy. Z bloku C wróciła już Wioleta. Nie odpuszcza, za brak maseczki, rękawiczek, choćby przez chwilę, musztruje z góry na dół.

– Niech się pani nie martwi, damy radę – uspokaja Swietłana, która na dyżurze jest już prawie 100 godzin i sypia w dyżurce. - Ci staruszkowie to jak moja rodzina. Nikt nie może mnie teraz zastąpić – tłumaczy.

Z personelu została już tylko jedna pielęgniarka, dwie opiekunki i dwie salowe. Jutro z pomocą medyczną przyjedzie Robert Górski z kolegą ratownikiem. Wciąż liczymy na rodziny. Że na kilkanaście dni zabiorą swoich „ujemnych” rodziców i w domach wspólnie z nimi spędzą dziesięciodniową kwarantannę. Jeszcze nie wiemy, że zdecydują się na to tylko dwie rodziny. Robimy kolejne listy pensjonariuszy. 21 osób bez COVID-u i „w najcięższym stanie” pojedzie do Drezdenka.

Poniedziałek, 5 października

Powiało optymizmem. Opiekunki wróciły z kwarantanny, pojawiły się kolejne wolontariuszki. I Wiktoria, młoda Ukrainka, wiecznie uśmiechnięta, która przez 12 godzin nie rozstaje się z mopem. Podłogi lśnią jak lustro. Robert Górski z pomocą kolegi ratownika zmienia opatrunki, robi zastrzyki, bada, ordynuje leki. W tej mrówczej atmosferze dowiadujemy się, że gorzowski szpital właśnie miesza zielonogórski DPS z błotem, za rzekomy brak dokumentacji pensjonariuszy, zły stan pacjentów i odleżyny.

- Przygotowałam wszystko, dyrektor z porucznikiem osobiście pilnowali, by każdy chory przed wyjazdem miał tę dokumentację przy sobie! – ze łzami w oczach przypomina szefowa pielęgniarek.

O opinię pytam Roberta Górskiego. Był tu już w zeszłym tygodniu.

- Są dwie możliwości – mówi. - Albo w Gorzowie nigdy nie mieli do czynieni z ludźmi starszymi, albo kłamią w żywe oczy. Nie są zaniedbani, są w złym stanie zdrowia, który wynika z ich wieku i schorzeń. W całym DPS odleżyny ma 16 pacjentów. U ludzi, którzy tygodniami i miesiącami leżą, i bywają wychudzeni, przy najlepszej opiece odleżyny robią się błyskawicznie. A w ostatnich dniach, z powodu braku personelu, ten standard nie był najwyższy.

Dzwoni telefon.

- Przygotowujemy się na przyjęcie pensjonariuszy. Będziemy gotowi w środę rano – pada w słuchawce. Katarzyna Lebiotkowska, dyrektor szpitala w Torzymiu, informuje jak przygotować pacjentów, opisuje proces ich przyjmowania, deklaruje stały kontakt. Stoję jak wryty. Żaden inny szpital z nami nie rozmawiał. O nic nie pytał i nie udzielał żadnych wskazówek. Z Torzymiem rozwiązujemy problem po problemie.

Dzień mija spokojniej. Dowódca, któremu zarzuciliśmy, że nie uwzględnia faktu, że przed drogą pensjonariusze powinni zostać nakarmieni, mięknie i zarządza przerwę. Na noc zostaną z nami Agnieszka i Swieta, dla której to już piąta doba w pracy.

Wtorek, 6 października

Niedobrze. Pół godziny przed uzgodnionym czasem wojsko zaczyna ewakuację. Interweniuje dyrektor DPS. - Zdecydowali, że przyspieszą ewakuację i po dyskusji – informuje.

Małgosia, trzy Grażyny, Kamile, Robert i Maciek - dwóch terapeutów, którzy wrócili z kwarantanny - i cała reszta, uwijają się ze śniadaniem, by pensjonariusze wyjechali nakarmieni.

Wraca jedna z pracownic socjalnych. Nareszcie jest ktoś, kto na bieżąco może utrzymywać kontakt z rodzinami! Górski z kolegą kolejny dzień zapewniają opiekę medyczną. Gdy kończą się igły insulinowe, sztab zarządzania kryzysowego migiem je dostarcza. Ale załoga coś nie w sosie, pracownicy znów zaglądają w smartfony, mruczą pod nosem. – Co jest? - zagaduję jednego. Pokazuje filmik, na którym mężczyzna siedzący tyłem do kamery zniekształconym głosem nadaje na DPS. – Wiemy, kto to jest. Dlaczego nas dziennikarze nie zapytają o zdanie? – pyta. A ja sobie myślę, że przed nowym dyrektorem domu pomocy stanie arcytrudne zadanie. Dogadać się ze skłóconą załogą.

Przychodzi Robert, terapeuta: - Mamy pensjonariuszy, których nie ma na liście ewakuacyjnej. Co z nimi zrobić? – pyta, a mi krew odpływa z twarzy. Zapomnieliśmy o kimś?!

- Spokojnie, chodzi o papugi, pensjonariusze są do nich przywiązani – śmieje się terapeuta, widząc moje przerażone oczy. Problem wagi lekkiej rozwiązuje Waldek Michałowski, szef zarządzania kryzysowego. Trzy nimfy odpoczną w dobrym miejscu.

21 leżących pensjonariuszy DPS jest już w Drezdenku. Jutrzejsza ewakuacja do szpitala w Torzymiu ma się rozpocząć od leżących pensjonariuszy. Pojadą karetkami, pozostali busami.

Środa, 7 października

Dobra wiadomość: jest nas coraz więcej. Tymczasem wojsko od rana do karetek przenosi pensjonariuszy leżących, na wózkach i wszystkich pozostałych…

- W karetkach są miejsca leżące i siedzące. To wywozimy jednych i drugich – mówi dowódca.

Uff… tylko dwóch mieszkańców domu jedzie bez śniadania, a Torzym obiecuje, że pacjentów nakarmi.

Pan Władysław, pensjonariusz, jest wściekły na tę całą wywózkę: - W pokoju mam laskę, po powrocie was nią poobijam – wcale nie żartuje. Za to pani Ewa rzuca z uśmiechem: - Traktuję to jako niespodziewaną wycieczkę!

Koniec ewakuacji. Z domu wychodzi Wioleta, którą zbadał Górski, bo wyglądała jak siedem nieszczęść. Spędziła tu tydzień, w kombinezonie, masce, rękawiczkach. I w napięciu, które trudno sobie wyobrazić.

- Jutro strażacy i wojsko zaczną dekontaminację obiektu – przekazuje dowódca. Pracownicy, choć teoretycznie są po pracy, zaczynają sprzątać pokoje.

- Natychmiast wychodzić, będziemy dezynfekować! – wpada po chwili mundurowy. Więc ściągamy ludzi z bloków, choć ledwie zaczęli sprzątać. Żegnam się z Danielem, Arturem, Magdą, z panią Małgosią, Moniką i wieloma innymi. Chętnie uściskałbym Swietę.

Wojsko znika, przez okno widzę strażaków. Proszę ich dowódcę o rozmowę.

- To za ile minut zaczynacie? – pytam. - Minut? Wchodzimy jutro – odpowiada zdziwiony. Nawet nie mam siły wzruszyć ramionami.

Do późnych godzin nocnych ja, Mietek i Krzysiek przenosimy kartony, porządkujemy dokumentację, ogarniamy niektóre pomieszczenia. Zawiadamiam sanepid, że zmieniam miejsce kwarantanny. I dopiero w domu, po wszystkim, zaczynam się trząść.

Andrzej Brachmański

Od autora: To jest reportaż subiektywny. W sieci mnóstwo jest informacji besserwisserów, krzywdzących pracowników DPS, którzy nie opuścili pensjonariuszy, chłopaków z Caritasu i wolontariuszki. To dzięki nim mieszkańcy domu dla kombatantów do ostatniej chwili mieli opiekę, nie byli głodni i spragnieni.

Imiona pensjonariuszy i wolontariuszy zmieniłem.

Załączniki: