Zielona Góra z lotu drona wygląda pięknie!
- Dron to nadal brzmi tajemniczo a jednocześnie coraz więcej tych urządzeń fruwa po miejskim niebie. Jest pan właścicielem dużej firmy dronowej i jednej z większych flot tych urządzeń w Zielonej Górze. Jak zaczęła się pańska przygoda z tymi urządzeniami?
Mateusz Mierzwiak, operator drona: - Zaczęło się od modelarstwa. Miałem siedem lat gdy złożyłem pierwszy model – niemieckiego „Tygrysa” z drewnianych elementów otrzymanych od dziadka. Potem był SU-22 z plastiku. W rodzinie robiło się dużo modeli, ponieważ syn mojego chrzestnego był modelarzem i zaraził nas swoją pasją, pamiętam, miał cały pokój w samolotach. Kleiłem ja i moi dwaj starsi bracia. Ale oni mieli łatwiej, bo podobno kiedyś był sklep, w którym można było kupować modele i gotowe elementy makiet. Ja już tego nie pamiętam. Dla mnie podstawą stał się internet i własna praca. Kiedy pojawiły się drony, to początkowo traktowałem je jako takie latające modele. Dopiero z czasem zrozumiałem, że to zupełnie coś innego.
- Kiedy to się zaczęło?
-Pierwszego drona kupiłem w 2015 r. To była taka „Biedrona” - niewyrafinowany technicznie sprzęt, na którym wykonywałem pierwsze loty, uczyłem się latać.
- Właśnie, mówicie „uczyłem się latać” a przecież nie fruwacie. Stoicie w miejscu i poruszacie joystickami.
- Tak się przyjęło, bo dron to jednak latająca maszyna, jej używanie reguluje prawo lotnicze i choć stoimy na ziemi, to czasami daleko od tej maszyny i jednak nią operujemy. Aby na tym zarabiać i latać w mieście musimy mieć Świadectwo Kwalifikacji, takie lejce na drony, oprócz tego ubezpieczenie. Wbrew obiegowej opinii dron to nie jest zabawka. Choćby przez to, że może komuś zrobić krzywdę.
- Jak?
- Na przykład spadając komuś na głowę. Wprawdzie w Polsce to się jeszcze nie zdarzyło, ale były przypadki, że drony „zerwały się” pilotowi i pofrunęły w siną dal a potem gdzieś spadły. W dronach są też baterie, które płoną i nie da się ich ugasić tak łatwo, bo to jednak chemia. Lepiej sobie nie wyobrażać jak dron spada do stodoły pełnej siana, zapala się jego bateria i wszystko wkoło zaczyna płonąć. Dlatego jest to urządzenie, które wymaga olbrzymiej rozwagi i rozsądku pilota.
- Jak daleko może polecieć dron?
- Teoretycznie tak daleko, jak pozwoli mu żywotność baterii, jednak polskie prawo wyraźnie mówi, że dron może latać „w zasięgu wzroku” pilota. W praktyce to jakieś 350 metrów.
- Obserwowałem kiedyś dwóch młodych ludzi. Ze wzgórza, na którym stoi Palmiarnia, puszczali drony, które fruwały hen nad osiedle Piastowskie.
- Igrali z prawem i bezpieczeństwem. Przed tym zawsze przestrzegam bo ucieczka drona może sporo nas kosztować. Po pierwsze, porządny dron kosztuje tyle, co używany samochód, a po drugie, gdy zrobi komuś krzywdę to... eh, lepiej nie wywoływać wilka z lasu.
- Powszechnie wiadomo, że drony mogą być niebezpieczne dla samolotów.
- Dlatego wokół lotnisk obowiązuje zakaz latania. Dla naszego Przylepu jest to strefa ruchu nadlotniskowego cywilnych lotnisk niekontrolowanych, aktywowana w czasie zawodów i treningów. Dla lotniska w Babimoście jest to sześciokilometrowy okrąg, od pasów startowych, kategorycznego zakazu lotu dla osób bez uprawnień. Jeśli się ma wszystko, co trzeba i uzyska się zgodę kontrolera lotów, można wlecieć w te strefę. Musi to jednak być bezwzględnie uzgodnione z wieżą.
- Jednak coraz więcej rodziców kupuje dzieciom te fruwające gadżety.
- I bardzo dobrze. Bo to wspaniała zabawa, jest cały rynek dronów – zabawek. Niedrogich. Taki dronik kosztuje niewiele ponad 100 złotych i jest świetną zabawką do nauki pilotażu. Sam uczę dzieciaki właśnie na takich dronikach. Zbudowałem klatkę dwa metry na dwa i uczę, jak na tak niewielkiej przestrzeni panować nad maszyną. Jeśli nauczą się tego, mogą frunąć dalej. Sprzęt jest rzeczą wtórną. W dronach najważniejsze są umiejętności pilota.
- Czyli co?
- Trochę talentu, dużo wiedzy i setki wylatanych godzin. Trzeba pamiętać, że nawet wybuch na Słońcu może spowodować zakłócenia GPS w locie drona i może on polecieć w siną dal.
- Dużo jest pilotów dronów w Polsce?
- Pewnie dziesiątki tysięcy. Na stronie Facebooka, skupiającej najbardziej poważnych miłośników latania, jest już ponad 15 tysięcy zarejestrowanych osób.
- A w Zielonej Górze?
- Miłośników pewnie są setki. Ci najbardziej rozpoznawalni, którzy zajmują się tym zawodowo to Michał Pasek, News Lubuski, Karol Kolba z Nowej Soli.
- Znany jest pan z tego, że niemal codziennie, na swój profil, wrzuca jakieś zdjęcia Zielonej Góry „z lotu ptaka”. A może należałoby już teraz mówić „z lotu drona”...
- Kocham to miasto i to jest tego wyraz. A z góry często lepiej widać. Poza tym nie wszyscy wszędzie bywają, wszak poruszamy się generalnie na stałych trasach: dom – praca – sklep – szkoła - przedszkole. Dlatego staram się pokazać sąsiadom, co dzieje się w tych częściach miasta, w których bywają rzadziej. Z komentarzy widać, że często nie mają pojęcia i wyobrażenia, co dzieje się w miejscach innych niż te odwiedzane codziennie. A tu mogą to zobaczyć i to z niecodziennej perspektywy.
- Dziś to zaczyna być też biznes.
- Oczywiście. Zamówień na filmowanie różnych wydarzeń, z wykorzystaniem dronów, jest sporo. Tych prywatnych, wśród których przeważają wesela, ale i tych firmowych, jak np. kontrola budowy czy rozpoznanie terenu przed inwestycją. Są już pierwsze próby wykorzystania dronów do szacowania szkód w rolnictwie, bo przecież nie zawsze z ziemi widać, co dzieje się na środku pola, a wejść w środek uprawy kukurydzy trudno. Są też próby używania dronów do kierowania akcjami gaśniczymi w wypadku pożarów leśnych. Jest tego coraz więcej i musimy się przyzwyczajać, że coraz częściej nad naszymi głowami będą latać mniejsze lub większe drony, a my coraz częściej będziemy się czuli jak w filmach science-fiction.
- Dziękuję.
Marian Tomiak