Gmina bez miasta nie poradzi sobie
- Kiedyś mieszkał pan w mieście Zielona Góra, teraz na terenie gminy wiejskiej. Gdzie się żyje lepiej i taniej?
- Lepiej i taniej – to dwie różne sprawy. Kiedyś mieszkałem kilkaset metrów od ratusza, teraz mieszkam na przedmieściach, tuż za granicami miasta. A więc teraz żyję trochę spokojniej. Jeśli chodzi o koszty życia, to nie ma praktycznie żadnej różnicy, bo kupuję w tych samych sklepach, co kiedyś.
- A w ogóle coś się u pana zmieniło po wyprowadzce do gminy?
- Może numer rejestracyjny auta i jakość dróg. Chodzi o dziury na gminnych drogach, które - mam nadzieję - istnieją tylko chwilowo, do czasu kiedy w mojej wsi zostanie wreszcie zrobiona kanalizacja i wodociąg. Niedawno gmina uruchomiła oświetlenie uliczne, więc nawet w nocy jest bardziej ,,miejsko”. Generalnie mam wrażenie, że miasto i gmina od pewnego czasu stanowią już jeden organizm, tyle że zarządzany przez dwie odrębne struktury administracyjne.
- Można powiedzieć, że to sztuczna sytuacja, nieprzystająca do rzeczywistości?
- Sądzę, że tak. Gmina wiejska jest tzw. gminą „obwarzankową”, przylegającą ściśle do miasta. Miejscami zabudowa jest tak zwarta, że trudno zorientować się, że granica przebiega przy jakimś krawężniku lub na rondzie. W młodości mieszkałem na Sępolnie we Wrocławiu. Mleko kupowaliśmy od gospodarzy w podwrocławskiej wsi Swojec, która teraz jest częścią Wrocławia i nazywa się Swojczyce. To naturalny miejski proces integracyjny.
- Bywa pan też w Rzeszowie, który od kilku lat etapami wchłania sołectwa otaczające miasto…
- Rzeszów ma inną sytuację niż Zielona Góra, bo jest otoczony wieloma gminami i łatwiej jest tam wcielać pojedyncze sołectwa, niż integrować całe gminy. U nas sytuacja wygląda tak, że najwięcej mieszkańców mają wsie położone najbliżej miasta: Przylep ma prawie 3 tys., Racula ok. 2 tys., Stary Kisielin i Łężyca po ok. 1,7 tys. Gdyby więc miasto miało wcielić tylko te miejscowości, to rzeczywiście gminie wiejskiej stałaby się krzywda. Zbiedniałaby gmina i jej mieszkańcy. Tymczasem przy opcji połączenia obu samorządów w całości, to nawet mieszkańcy wsi oddalonych od miasta, jak Barcikowice czy Jeleniów, będą mogli partycypować w budżecie miasta, nieporównanie większym niż obecny budżet ich gminy. To oczywiście będzie wymagało zrównoważonej polityki rady miasta. Ale przecież będzie wypracowany „Kontrakt Zielonogórski”, gwarantujący wydanie 100 mln zł z tytułu zwiększonego PIT, wyłącznie na inwestycje w tereny wiejskie. Dzięki temu nawet małe Barcikowice, gdzie mieszka ok. 200 osób, mogą dostać w tym okresie kwotę rzędu 1 mln zł. Nie ma więc lepszego rozwiązania niż to, które proponują władze miasta.
- Zastanawia mnie tylko, dlaczego polskie gminy nie garną się do procedur połączeniowych, mimo racjonalnych i wymiernych finansowo zachęt?
- To jest pewien paradoks. Polskie gminy i powiaty próbują się dzielić, zamiast integrować. Sądzę, że powody tkwią w mentalności. Myślenie w szerszych kategoriach, w perspektywie długookresowej, jeszcze się nie wykształciło, dominuje patrzenie tylko na swoją ulicę, swój dom i własne podwórko – tu i teraz. Brakuje patrzenia na swój dom w ogólniejszym kontekście. A przecież nie da się uciec od rzeczywistości, od europejskich i światowych trendów. Wiadomo, że nakłady na rozwój są kierowane tam, gdzie istnieją wielkie skupiska ludzkie, a małe ośrodki zaczynają się kurczyć. To jest bardzo ważne z punktu widzenia Zielonej Góry.
- Ma pan na myśli proces wyludniania miasta i ucieczki młodych ludzi?
- Temu zjawisku towarzyszy coś, co nazywam „błędnym kołem” albo „sprzężeniem zwrotnym”. Otóż młodzi ludzie i fachowcy, którzy chcą dobrze zarabiać i awansować, opuszczają nasz region, bo tutaj nie ma wystarczająco dobrze rozwiniętego przemysłu ani wielu firm, które byłyby w stanie zaspokoić ich aspiracje. A dlaczego nie ma tych firm? Dlatego, że brakuje fachowców, a także dlatego, że populacja miasta zaczęła się zmniejszać. Jedno i drugie się nakręca. Błędne koło. Pamiętajmy, że Zielona Góra jest najmniejszym powierzchniowo i ludnościowo miastem wojewódzkim w Polsce. Po połączeniu z gminą ta sytuacja uległaby zmianie. Inwestorzy na takie parametry patrzą uważnie.
- No, ale część radnych gminy wiejskiej mówi: nam jest dobrze tak jak teraz, nam połączenie z miastem jest niepotrzebne.
- Na krótką metę, może i tak, ale już w perspektywie średniookresowej to się zmieni. Gminie bez miasta trudniej się rozwijać i odwrotnie. Jeśli miasto przestanie rosnąć to prosperity gminy trwać będzie może dziesięć lat, może kilkanaście. Jeśli liczba mieszkańców miasta spadnie do 100 tys. i straci ono prawa wojewódzkie, ubędzie kilka tysięcy miejsc pracy, uniwersytet w mieście powiatowym też nie przetrwa. I wówczas tych dobrze sytuowanych mieszkańców gminy wiejskiej, którzy przysparzają gminie dochody robiąc interesy i pracując w mieście, przestanie przybywać, bo nie będą mieli środowiska do realizacji swoich celów. Oni przejdą na emerytury, a nowych po prostu nie będzie, bo wyjadą za interesami i wybudują się pod Wrocławiem czy Poznaniem. Podsumowując, prezydent Wadim Tyszkiewicz zauważył już dawno, że atrakcyjność inwestycyjna Nowej Soli jest związana z bliskością Zielonej Góry. Uważam więc, że z przyczyn strategicznych trzeba połączyć miasto i gminę.
- Podobno był pan przekonany do połączenia, zanim jeszcze przekonały się do tego władze miasta. Zachęcał pan do tego prezydenta?
- Zrozumiałem tę konieczność w czasach, kiedy byłem wojewodą lubuskim. Już wtedy wyraźnie było widać, że lubuskie stolice są za małe i że nie jesteśmy znaczącym partnerem do rozmów w Warszawie. Mówiłem o tym głośno.
- Dziękuję.
rozmawiał Michał Iwanowski
mich.iwanowski@gmail.com