Wyżej cenię twórcę od odtwórcy
- Trzy lata temu, na koncercie z okazji 30-lecia pracy w Zielonej Górze zagrał pan z orkiestrą „Harnasie” Karola Szymanowskiego, bo nie było to panu dane wiele lat temu, gdy kierował pan artystycznie Państwowym Zespołem Pieśni i Tańca „Śląsk”. Na dzisiejszy wieczór w filharmonii też przygotował pan sobie takie muzyczne prezenty?
Czesław Grabowski, dyrektor naczelny i artystyczny Filharmonii Zielonogórskiej : - Wybór był jeszcze prostszy. Ponieważ z okazji jubileuszu chcę się spotkać z przyjaciółmi, z którymi bardzo dużo grałem i zagrać mojego coraz bardziej ulubionego kompozytora, będzie koncert potrójny C-dur Beethovena na fortepian, skrzypce i wiolonczelę. Przypomnę też - samemu sobie - to, co kiedyś napisałem.
- Jest pan autorem kilkudziesięciu kompozycji!
- Kompozycja zawsze była dla mnie najważniejsza, a studia kompozytorskie w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Katowicach w klasie prof. Bolesława Woytowicza wspominam jako jeden z najbardziej szczęśliwy okresów w moim życiu. Na jubileuszowy koncert wybrałem intradę na orkiestrę kameralną.
- I będzie jeszcze wisienka na torcie.
- Zagramy tańce symfoniczne - Dworzaka, Brahmsa, mazur z „Halki” Moniuszki... - które lubię najbardziej. Koncert zakończymy beztroskimi polkami Straussa.
- Bilety rozeszły się mig, ale i bez nich koncert będzie można zobaczyć i usłyszeć.
- Będzie transmitowany na telebimie, w amfiteatrze przed filharmonią. Mamy tu przecież od roku piękne miejsce spotkań muzycznych, i nie tylko.
- Zielonogórzanie znają pana przede wszystkim jako dyrektora i dyrygenta... Ale pewnie nie wiedzą, że przez minione pół wieku dał pan ponad dwa tysiące koncertów.
- Z dużym zaokrągleniem, bo policzyć je trudno. Tak samo zresztą, jak 50 lat pracy artystycznej. Podkreślam więc, że chodzi wyłącznie o pracę na etacie. Bo na cymbałkach grałem już w przedszkolu. Zawsze wiedziałem, że będę muzykiem albo muzykantem.
- Zaraz, zaraz... mali chłopcy chcą być strażakami.
- Ja nie, ale mam medal „Honorowy Strażak Zielonej Góry”, z którego bardzo się cieszę, bo strażaków podziwiam. Ja jako dziecko chciałem pracować w cyrku, był dla mnie magią, więc wyobrażałem sobie siebie w cyrkowej orkiestrze. I jak na złość, tylko w cyrku nigdy nie wystąpiłem.
- Jak to „tylko”? Grał pan do kotleta?
- Grałem. I na pogrzebach, na ślubach, w kościele, w domach kultury, potem w szkołach muzycznych I i II stopnia, no i w akademii... Jak pani widzi, szeroko rozumiane życie muzyczne nie jest mi obce. Moim zdaniem, można być świetnym organistą i mieć satysfakcję, byle grać dobrze. Moniuszko był. Tamte doświadczenia mnie ukształtowały, i jako muzyka, i jako człowieka. Dziś procentują umiejętnością pracy z ludźmi, a to potwornie ważne w moim zawodzie, odpowiedzialnością, mobilnością, szerszym spojrzeniem na to, co nas otacza.
- Zapomniał pan o świetnym kontakcie z publicznością.
- Ja publiczność szanuję, ot i cała tajemnica. Ludzie na koncertach są moimi muzycznymi przyjaciółmi. Przecież nie przychodzą na koncerty, żeby mnie krytykować, tylko po to, żebyśmy wspólnie spędzili przyjemny wieczór. Bo kto powiedział, że zawsze musi być przepełniony głębokimi doznaniami? Ludzie mówią czasem, że nie rozumieją muzyki. Co z tego, ja też jej do końca nie rozumiem, to jest sprawa metafizyczna.
- Kto pana tak w dzieciństwie zaczarował muzycznie?
- Tata grał na organach, ale mama opowiadała, że też kiedyś grała, na mandolinie. Atmosferę muzyczną miałem więc w domu rodzinnym. W każdym razie już w wieku czterech i pięciu lat siadałem do fortepianu i składałem jakieś melodie.
- I dokąd ta muzyczna pasja zaprowadziła pana 50 lat temu?
- Do Opery Śląskiej. Tam zacząłem swoją pracę artystyczną na etacie. Chyba miała w sobie coś z tego cyrku, o którym tak marzyłem, bo byłem nią zafascynowany. W teatrze muzycznym scenografia, choreografia, literatura, muzyka i wykonanie składa się w jedno. Do dziś ludzie stawiają gmachy, żeby posłuchać kilku genialnych kompozytorów operowych: Mozarta, Pucciniego, Verdiego... Nieprawdopodobne!
- Mimo tej fascynacji, 33 lata temu wpadł pan, na rok lub dwa, do Zielonej Góry. I się pan „zasiedział”.
- Dlatego mogę powiedzieć, że jestem Lubuszaninem z wyboru, do tego dyrektorem Filharmonii Zielonogórskiej dumnym z tego, że gramy w sali na 400 osób, przy pełnej widowni. Gdy tu przyjechałem, średnia frekwencja na koncercie była 145 osób. Podjąłem wyzwanie.
- Choć nie lubi pan wspominać, trochę nam się udało...
- Podobno jak ktoś zaczyna wspominać, to oznacza, że się starzeje. Więc już lubię mniej. Żyję dniem, bez smartfona, ale z kalendarzem, bez którego robiłbym wszystko naraz i nabawił się nerwicy, i interesuje mnie przyszłość. Chodzą mi po głowie tańce Rachmaninowa, chciałbym wrócić do komponowania, bo wyżej cenię twórcę od odtwórcy, wiem gdzie będziemy z orkiestrą w październiku 2020 r. Planuję też modernizację wejścia do filharmonii, no i „nowa sala” ma już 15 lat, to i owo trzeba zmienić... A poza tym chcę żyć w zdrowiu, szczęściu i harmonii. Proste.
- Dziękuję.
Ewa Lurc