Wszędzie teraz widzę wiatraki
- Choć nie zapowiadał pan odpoczynku od muzyki, chcę zapytać: jak człowiekowi pracowitemu, jak pan, żyje się „na wolności”? Bez etatu i kontraktów…
Czesław Grabowski: - Odpowiem skromnie, tylko dlatego, żeby nie wywoływać zazdrości: nieźle. Nie zajmuję się już sprawami administracyjnymi, więc mam czas, który w dużej mierze przeznaczam na pisanie muzyki i sprawia mi to wiele przyjemności. Mniej więcej raz w miesiącu gram też koncert gdzieś w Polsce - w Lublinie, Szczecinie, Wałbrzychu, Kielcach, Białymstoku… - i nie tylko. Właśnie wróciłem z Danii.
- Gdzie dla szkoły w Tvind, z okazji jej 50-lecia, napisał pan utwór, którego bohaterem jest…. wiatrak?
- Jest bardzo wysoki, patrzy na nas z góry i robi swoje, beztrosko machając skrzydłami... To oczywiście brzmi jak nawiązanie do literackiej walki z wiatrakami - ale nic z tych rzeczy. Gdy poproszono mnie o napisanie utworu, od razu wiedziałem, że będzie o ich wiatraku. To wiatrak energetyczny. W Danii bywałem wielokrotnie, z siecią szkół, z których za najważniejszy uznawany jest ośrodek w Tvind, jesteśmy zaprzyjaźnieni od lat, tamtejszy wiatrak, jest nie tylko symbolem współpracy, bo budowało go kilkuset wolontariuszy, ale też protestu przeciwko budowie w Danii elektrowni atomowej. Można powiedzieć, że go ożywiłem.
- Podobno nawet z pomocą odkurzaczy?!
- Utwór napisany jest na chór, orkiestrę, solistę trębacza, recytatora i publiczność. Są w nim piękne melodie, duńska piosenka o wiatraku, wiatr fingowany przez instrumenty i publiczność, i jest chór, który śpiewa, gwiżdże jak wiatr i tańczy… i rzeczywiście, sensację wzbudziły odkurzacze. Gdy wiał symboliczny wiatr, one na estradzie robiły zawieruchę. Do muzyki nagrano również film, na nim wiatrak kręcił się lub nieruchomiał w rytm utworu. Dopiero po jego premierowym wykonaniu, wszyscy zdaliśmy sobie sprawę z tego, że na świecie nie istnieje żaden do niego podobny. Ale najbardziej zadowolony jestem z tego, że „Opowieść o wiatraku” jest utworem radosnym i beztroskim, to taki uśmiech dla świata, dotkniętego wielkimi problemami.
- Ponieważ muzyki lepiej słuchać niż o niej czytać, spytam wprost: jest szansa, że również zielonogórzanie wysłuchają tej muzycznej opowieści?
- Byłoby to trochę kłopotliwe ze względu na tłumaczenie z duńskiego na polski. Ale organizatorzy są zachwyceni, więc pewnie by pomogli.
- Zostawmy więc wiatraki, może kiedyś zaszumią i u nas. Jakie nuty chowa pan jeszcze w szufladzie?
- Z okazji zbliżającego się jubileuszu Zielonej Góry obiecałem, że napiszę krótki utwór, powiedzmy fanfarę na instrumenty dęte. To miał być taki mój mały wkład w to piękne święto. Zdradzę tajemnicę: jak napisałem jedną, to potem drugą i nawet trzecią. Postaram się je nagrać, by jedna z nich funkcjonowała podczas 800. rocznicy narodzin miasta.
- Dyryguje pan orkiestrami w rozlicznych polskich miastach, czy planuje pan jakieś muzyczne spotkanie z zielonogórskimi melomanami?
- Niebawem. Władze miasta poprosiły mnie, abym 26 czerwca poprowadził koncert promenadowy przed filharmonią, prawdopodobnie godz. 17.00. I to będzie dla mnie naprawdę duża przyjemność.
- Pracowita ta pana zasłużona emerytura.
- Szczerze mówiąc, robię to, co lubię i to jest wielkie szczęście. Ponadto odpoczywam, potem odpoczywam po odpoczynku, a jeżeli już wstaję o 7 rano to tylko po to, by zjeść śniadanie z żoną - takiego luzu wcześniej nigdy w życiu nie miałem. Dużo czytam, ostatnio teksty księdza Tischnera, które od wielu lat stały u mnie na półce, i spaceruję, w lesie albo nad Bałtykiem, który kocham. Gdzieś przeczytałem, że jak człowiek chodzi to myśli, a gdy siada to zasypia. Więc chodzę, godzinę dziennie, i nareszcie słyszę własne myśli, z którymi całkowicie się zgadzam.
- Dziękuję.
Ewa Lurc