W MZK kończy się pewna epoka
- Na pewno?
Barbara Langner, dyrektorka Miejskiego Zakładu Komunikacji: - Na pewno. Właśnie wróciłam z zaległego urlopu. Spędziłam go w domu wraz z mężem. Sprawdziliśmy - nie pozabijamy się (śmiech).
- Do MZK trafiła pani z zakładów mięsnych?
- Nie chciałam już pracować w Przylepie i postanowiłam coś zmienić. Do MZK przyszłam na chwilę. Myślałam, że znajdę coś innego, lepszego. Kiedyś mówili na nas Miejski Zakład Karny. Z racji opinii. Otwierało się rano gazetę i w Winogronkach było coś na nas. Cały czas było psioczenie na komunikację. A że autobus niepunktualny, a że brudny, a że nie jechał… Nie było dnia, żeby nie było negatywnych komentarzy.
- Przyszła pani na chwilę i… została na 40 lat.
- Długa chwila. Wciągnęło mnie.
- Początek pracy był w 1980 r. Wtedy w MZK królowały autosany?
- Najwięcej było autosanów. Stały jeszcze stare sany. Mieliśmy bardzo trudne warunki. Wszędzie błoto. To był inny świat. Ja na przykład - w jasnym płaszczu nie poszłabym na warsztat. Chociaż kanały pierwotnie były tu wyłożone płytkami, to później pomalowano je ciemną farbą, żeby brudu nie było widać. Jak w latach 90. zrobiliśmy remont pierwszej hali i kanały oraz ściany zostały wyłożone białymi płytkami, to przez dwa tygodnie hala stała pusta. Mechanicy mówili, że nie będą pracować na porodówce. A jak się już przyzwyczaili, to przychodzili kolejni pracownicy dopytując się, kiedy zrobimy resztę? Ludzie chcą pracować w dobrych warunkach.
- W latach 80., jadąc do Droszkowa, wsiadałem do autobusu nr 25 na wysokości os. Pomorskiego. Prawie zawsze był nie na czas. I nigdy nie wiedziałem, czy to jedzie poprzedni - spóźniony, czy następny - przed czasem… MZK bardzo się zmienił od tamtego czasu.
- Bardzo. Kiedyś na „siódemce” było 18 autobusów. Przejazd w jedną stronę trwał pół godziny. To nie było możliwości, żeby nie było stada. Wystarczy, że na jednym przystanku ktoś dobiegał do autobusu i kierowca zaczekał. Ktoś wolniej wsiadał do autobusu albo ludzie blokowali przejście. Przy bibliotece dobrze było, jak stały tylko trzy autobusy. I ludzie narzekali, że jeżdżą stadami. Później, po autosaniach, przyszły autobusy przegubowe - jeździły rzadziej, ale zabierały więcej pasażerów. Było lepiej.
- Nadal w autobusach był jednak wielki tłok.
- Do pracy w Przylepie jeździłam autosanami. Mój przystanek był na Jaskółczej. Ja jeszcze wsiadałam, ale na kolejnych postojach było to bardzo trudne. Wtedy kierowca przed przystankiem przyhamowywał, ludzie przesuwali się do przodu i robiło się trochę miejsca. Takie to były czasy. Dziś to nie do pomyślenia - kierowca tak hamuje, że pasażerowie lecą do przodu. Teraz i ludzie bardzo się zmienili. Wszyscy. Pasażerowie są bardziej wymagający, bardziej krytycznie nastawieni, a kierowcy są bardziej zdyscyplinowani i otwarci. Mamy świetną załogę.
- Teraz stoję na przystanku i wyświetla mi się, za ile minut będzie mój autobus. Zazwyczaj przyjeżdża o tym czasie?
- Tak. To jest dynamiczna informacja pasażerska. Jeżeli coś się wydarzy po drodze, jest spóźnienie, to na tablicy wyświetla się informacja rzeczywista, podawany jest skorygowany, przewidywany czas przyjazdu. Dzisiaj wszystko jest korygowane elektronicznie. Dzięki GPS wiadomo, za ile będzie przystanek i czy pojazd jedzie punktualnie. Kierowca wszystko widzi na wyświetlaczu. Może np. jechać trochę wolniej, by nie być przed czasem. Na dodatek w dyspozytorni widzimy, gdzie są pojazdy. Mamy podgląd do komputerów i kamer zamontowanych w autobusach. Taki Big Brother. Jak go wprowadzaliśmy, to słyszałam, że się nie uda! Jak się nie uda, skoro widziałam taki system w Niemczech? Tam działał to i u nas musi działać!
- Wiele razy koledzy w Polsce mówili, że się nie uda wprowadzić kolejnego pomysłu?
- Wiele razy. Nasza izba gospodarcza miejskich przewoźników była bardzo prężna. Często wyjeżdżaliśmy za granicę podpatrywać, jak to robią na Zachodzie. Na początku lat 90. widziałam w Szwajcarii automaty biletowe. Boże! Automaty biletowe. Moje marzenie. Nie kioski, nie kierowca. Pasażer sam się może obsłużyć. Przyszedł rok 2000 i udało nam się je wprowadzić. Jako pierwsi w Polsce kupiliśmy komputery do autobusów.
- Przed laty po mieście jeździły czerwone autobusy. Kiedy zmieniliście barwy?
- W 1993 r. Zamawiając autobusy w Jelczu, doszłam do wniosku, że skoro jesteśmy miejskim przewoźnikiem, to autobusy powinny być w miejskich barwach. To były jelcze numer boczny 601, 602, 603 - pierwsze z automatyczną skrzynią biegów. Kazali mi dopłacić za wybranie koloru. Chcieliśmy mieć barwy żółto-zielono-białe. Wybraliśmy te kolory. Chwilę później pojechaliśmy na Węgry, do Ikarusa. Zamawialiśmy dwa autobusy - 150 i 151. Mówiłam, że chcę je w naszych barwach i wtedy pokazali mi wzornik kolorów RAL. W Jelczu kazali dopłacić, a tutaj mówią „wybieraj, jakie chcesz kolory”. Bez dopłat.
- Bała się pani, wprowadzając elektryczne autobusy?
- Byłabym nieodpowiedzialna, gdybym się nie bała. Nikt w Polsce czegoś takiego nie zrobił, by kompleksowo zorganizować sieć połączeń opartych na elektrycznych autobusach i rozrzuconych po mieście stacjach ładowania. Nie pojedyncze, wybrane linie, ale cała sieć. Wyszliśmy z założenia, że wozimy pasażerów, a nie baterie i tak zorganizowaliśmy całą siatkę połączeń. Założyliśmy, że autobus - na jednym doładowaniu i w trudnych warunkach - ma przejechać 50 km.
- To niewiele.
- Niewiele, ale wystarczy, by dojechał do kolejnej stacji ładowania. Wtedy nie musi mieć wielu bardzo ciężkich akumulatorów i może wozić więcej pasażerów. Trzeba było ustalić odpowiednie proporcje. To świadomy wybór. I wielkie wyzwanie, zarówno techniczne, jak i organizacyjne. Pierwsze autobusy przyszły w sierpniu 2018 r. Wtedy ładowaliśmy je jedynie w zajezdni. Musieliśmy się wszystkiego nauczyć sami. Przebudowaliśmy cały zakład. Dziś wszystkie autobusy stoją pod dachem.
To nasz ogromny sukces. Po zmianie formy organizacyjnej zakładu ogłosimy przetarg na kolejne 12 autobusów elektrycznych - osiem 12-metrowych i cztery przegubowe, które będą dostarczone w przyszłym roku. Wybudujemy również jeszcze jedną pętlę na os. Mazurskim, koło wiaduktu, gdzie w przyszłości będzie peron kolejowy.
- Teraz przekształcacie się w spółkę. Jak ta firma będzie wyglądała?
- Tak samo. Dalej będzie to Miejski Zakład Komunikacji sp. z. o.o. Pasażerowie nie odczują żadnych zmian. Tylko przychody ze sprzedaży biletów będą miasta, a my będziemy otrzymywali wynagrodzenie za wykonywane usługi. Te zadania będzie już realizował kto inny.
- Dziękuję.
Tomasz Czyżniewski