Trzeba znać przeszłość
- Komu przysługuje tytuł Pioniera Zielonej Góry?
Julian Stankiewicz, prezes zarządu Stowarzyszenia Pionierów Zielonej Góry: - Zgodnie z naszym statutem członkiem stowarzyszenia może być każdy, kto przybył na stałe do Zielonej Góry w latach 1945-47. Osoba taka nie mogła mieć w 1945 r. mniej niż 7 lat, czyli musiała się urodzić najpóźniej w 1938 r. I nadal mieszka w Zielonej Górze.
- Od końca II wojny światowej upłynęło już ponad 70 lat. Ilu czynnych członków liczy pańskie stowarzyszenie?
- W ostatni poniedziałek przyjęliśmy w poczet członków Helenę Bednarz. Od 6 lutego jest nas zatem 140. Członków stowarzyszenia mogłoby być jeszcze raz tylu, bo wciąż żyje ponad setka osób spełniających nasze statutowe kryteria, ale czas robi swoje. Im jesteśmy starsi, tym mamy mniej zdrowia, choć z dumą chcę podkreślić, że w naszych szeregach wciąż jest ok. 30 osób, które aktywnie działają od dnia sądowej rejestracji stowarzyszenia, czyli od 22 lutego 1991 r.
- Co takiego istotnego chce przekazać współczesności pokolenie pionierów naszego miasta?
- Główne nasze zadanie polega na przekazywaniu młodym zielonogórzanom obrazu pierwszych powojennych miejskich lat. Bo choć szanujemy przeszłość i dorobek niemieckich mieszkańców naszego miasta, to jednak dla nas najważniejsza jest historia, której pierwszy akt rozegrał z chwilą upadku III Rzeszy. Staramy się udokumentować i zobrazować skomplikowany proces adaptacji do zupełnie nowych warunków życia. Przecież Zielona Góra stała się nowym domem nie tylko dla ludzi pochodzących z niedalekiej Wielkopolski, ale także dla licznej grypy wygnanej z rodzinnych domów położonych na tzw. Wschodzie. Jeszcze inni zostali zwolnieni z syberyjskiego zesłania, np. moja późniejsza żona – Danuta, której ojciec zginął w Katyniu. Oni wszyscy, najczęściej wbrew własnej woli, musieli szukać nowego miejsca do zamieszkania. To właśnie proces oswajania i udomawiania powojennej Zielonej Góry najbardziej wart jest upamiętnienia.
- Co was najbardziej zachwyciło w tamtej Zielonej Górze?
- W zgodnych relacjach pionierów najbardziej uderza zachwyt nad jej bajkowością. To było śliczne miasteczko, dosłownie tonące w zieleni. W dodatku niezniszczone przez wojnę. Dla ludzi niosących w sobie wojenne traumy, Zielona Góra jawiła się niczym oaza spokoju.
- Każdy kij ma dwa końce. Czym ówczesna Zielona Góra najbardziej nastraszyła polskich pionierów?
- Wojna każdemu z nas przyniosła olbrzymią porcję bólu. Bezpośrednimi sprawcami naszych dramatów byli albo Niemcy, albo Rosjanie. Wojna ledwo się skończyła, pionierzy wysiadali na zielonogórskim dworcu, i co słyszeli? Znienawidzony język niemiecki. Przechodzili do centrum miasta, i co widzieli? Równie znienawidzonych żołnierzy Armii Czerwonej. Na szczęście, Rosjanie i Niemcy już 6 czerwca 1945 r. oficjalnie przekazali władzę w mieście pierwszemu polskiemu burmistrzowi – Tomaszowi Sobkowiakowi. Od tego momentu przestaliśmy się bać, powoli zaczęliśmy się uczyć, jak być u siebie.
- Patrząc z perspektywy pionierów, jakie wydarzenia z powojennej historii miasta zaliczyłby pan do tych najważniejszych?
- Po pierwsze, nadanie miastu statusu wojewódzkiego. Po drugie, powstanie Uniwersytetu Zielonogórskiego. I po trzecie, połączenie gminy wiejskiej i gminy miejskiej w jeden organizm administracyjny i gospodarczy. Te trzy wydarzenia wywarły i będą jeszcze przez wiele długich lat wywierać największy wpływ na bieg miejskich spraw.
- Gdybyście mieli szansę dotrzeć ze swoim przekazem pod każdy miejski dach, co w pierwszej kolejności powiedzielibyście zielonogórzanom?
- Że choć rozwój i przyszłość są bardzo ważne, to jednak nie należy zapominać o tych, którzy kładli fundamenty pod nowożytną historię miasta. Kto nie zna przeszłości, ten nie pojmie przyszłości.
- Dziękuję.
Piotr Maksymczak