Ślepa uliczka strategii nieufności
- Najnowsza pańska książka to intensywne poszukiwanie odpowiedzi na jedno pytanie, dlaczego zielonogórski proces połączeniowy zakończył się sukcesem. To ciekawe podejście, bo sugeruje niejednoznaczność połączeniowego sukcesu...
Dr Krzysztof Lisowski, socjolog, autor monografii „Kiedy wieś staje się miastem”: - Pozytywny wynik połączeniowego referendum był jednoznacznym sukcesem, absolutnie niemożliwym do podważenia, ale jednocześnie był ogromnym zaskoczeniem zarówno dla zwolenników, jak i przeciwników połączeniowego aliansu. Stąd potrzeba głębokiej penetracji źródeł tego sukcesu.
- Co z tego wyjątkowego doświadczenia wynika dla dzisiejszej praktyki politycznej?
- Przede wszystkim potwierdzenie efektywności partycypacji społecznej. Widać to doskonale na przykładzie ufundowanego przez miasto Funduszu Integracyjnego. Zasady wdrażania tego funduszu wymagały regularnych spotkań władz miasta z mieszkańcami każdego sołectwa. W ten sposób połączenie stało się jednym z najważniejszych tematów międzysąsiedzkich rozmów. I to oni, mieszkańcy, stali się najaktywniejszymi „doboszami” połączeniowej tematyki. Ten przykład dowodzi jednego: jeżeli w proces podejmowania ważnych decyzji zaangażowani zostaną mieszkańcy, jeśli dochodzi do regularnych i bezpośrednich rozmów samorządowej władzy z mieszkańcami, to wówczas taki sposób sprawowania rządów doprowadza nie tylko do uwiarygodnienia i umocnienia samej władzy, ale przede wszystkim do rozbudzeniu obywatelskiego myślenia u samych mieszkańców. To najbardziej efektywny poziom demokracji lokalnej.
- Jednocześnie pisze pan o strategii nieufności, która walnie przyczyniła się do przegranej przeciwników połączenia. Jakie były źródła tej strategii: bezradność czy błędne zdiagnozowanie „pola walki”?
- U źródeł strategii nieufności legła błędna diagnoza. Włodarzom gminy wiejskiej wydawało się, że ogół mieszkańców jest nieprzychylnie nastawiony do połączenia. Że wystarczy przyjąć sceptyczną postawę wobec oferty miasta a połączenie rozsypie się jak domek z kart. Tymczasem fakty były inne. Jeszcze w 2008 r. odsetek osób żywiących przekonanie o nieuchronności połączenia oscylował w granicach 48 proc. Pięć lat później wyniósł już 65 proc. Główny nurt nastrojów społecznych zaczął radykalnie rozmijać się z odczuciami gminnego establishmentu.
- Który moment uważa pan za kluczowy?
- Przede wszystkim zadecydowało prowadzenie całej kampanii połączeniowej przy wysoko podniesionej kurtynie. Władze miasta upubliczniały każdy dokument, każdy szczegół związany z połączeniem. Tu wielką rolę odegrał „Łącznik Zielonogórski” jako platforma wymiany informacji i opinii. Drugim ważnym czynnikiem była bezpośrednia komunikacja władz miasta z mieszkańcami gminy oraz bogata oferta połączeniowa. Te trzy elementy zrobiły bardzo pozytywne wrażenie, zwłaszcza że ludzie za tło mieli pasywną postawę wójta i prawie wszystkich swoich radnych.
- Jak mógłby potoczyć się proces połączeniowy, gdyby gminne władze przystąpiły do negocjacji?
- Gdyby wójt od razu rozpoczął negocjacje, stałby się równorzędną figurą dla figury prezydenta. Byłby symbolicznym wojownikiem, który w obronie interesów mieszkańców toczy bój, aby „wyrwać” z miasta jak najwięcej profitów, np. szeroki zakres kompetencji dla przyszłej rady dzielnicy czy jeszcze więcej pieniędzy na bezpośrednie inwestycje. Ale znacznie bardziej prawdopodobny byłby drugi scenariusz, w którym „wywyższenie” wójta spotyka się z protestem części radnych. Zapewne doszłoby do ostrych sporów i napięć wewnątrz samej gminy. Wójt musiałby gasić „pożary” na własnym podwórku. W efekcie groziłby nam paraliż decyzyjny, skutkując powolnym uwiądem całego projektu. Na szczęście, historia potoczyła się zupełnie inaczej.
- Dziękuję.
Piotr Maksymczak