Partytur szukamy po... muzeach
- Wasz ostatni koncert, w auli rektoratu UZ, powalił mnie na kolana. Pokazaliście prawdziwie mistrzowski poziom. Kiedy zaproszą was na najlepsze europejskie sceny muzyczne?
Jerzy Markiewicz, prof. UZ, założyciel, kierownik artystyczny i dyrygent zielonogórskiego zespołu Cappella Viridimontana: - Droga na muzyczne szczyty jest trudna, kręta i wyboista. Jeszcze sporo pracy przed nami, choć bez fałszywej skromności mogę powiedzieć, że już jesteśmy znani, nie tylko w Polsce.
- Niemal cała współczesna scena muzyczna żywi się przeróbkami lub kompilacjami. Tymczasem wy specjalizujecie się w muzyce baroku wykonywanej według oryginalnych partytur. Skąd ten nabożny szacunek dla kompozytorskiego zamysłu?
- Z szacunku dla kunsztu barokowych mistrzów. Chcemy współczesnej widowni prezentować wybitne, często zapomniane dziś kompozycje, nie wedle naszego widzimisie, lecz w zgodzie z intencjami autorów i duchem epoki. Partytur szukamy po muzeach, bibliotekach czy prywatnych archiwach. Chętnie łączymy nasze muzykowanie z krótkimi wykładami o kompozytorze, sztuce kompozycji, zwyczajach muzycznych lub literackich. Dopiero na takim tle, tak sądzimy, można w pełni docenić zapomniane piękno wykonywanych przez nas utworów.
- Waszym śpiewakom towarzyszą muzycy grający na instrumentach o niecodziennych kształtach i brzmieniach. Skąd je „bierzecie”, z muzeum?
- Nasi instrumentaliści nie grają na oryginalnych barokowych instrumentach. Te są bowiem trudno dostępne i bardzo drogie. Nasz zespół gra na instrumentach wykonanych przez współczesnych lutników, na podstawie planów dawnych mistrzów lutniczego rzemiosła. Przykładem może być nasza chitarrone (teorba), czyli instrument z rodziny lutni, która została wykonana na podstawie dokumentacji Jiri Cepelaka, znanego praskiego lutnika. W podobny sposób powstały inne instrumenty wykorzystywane w naszym zespole. Są własnością muzyków. To zawodowi, europejskiej klasy artyści.
- Jak przekonuje się gwiazdy do występowania w zielonogórskim zespole, np. wybitną sopranistkę Marzenę Michałowską. Wysokimi honorariami?
- Pan raczy żartować. Cały zespół liczy 12 osób. Tylko trzech naszych artystów mieszka w Zielonej Górze. Dla przykładu: Marzena Michałowska mieszka w Poznaniu. Marcin Liweń w Warszawie. Piotr Szewczyk w Krakowie. Sławomir Bronk w Gdańsku. Od nowego roku, jeśli pomyślnie przejdzie przesłuchania, będzie z nami występowała śpiewaczka mieszkająca w Berlinie. Z tego tytułu przeżywamy liczne problemy natury finansowej i organizacyjnej. Ale moim obowiązkiem jest tworzyć zespół o możliwie najwyższym poziomie artystycznym, dlatego zapraszam do współpracy najlepszych.
- Ucieka pan od mojego pytania o pieniądze…
- Bo to dla mnie trudny temat. Oczywiście, jestem głęboko wdzięczny naszym dobrodziejom, głównie zielonogórskiemu magistratowi, miejskiej elektrociepłowni czy hotelowi Ruben, ale ostatnimi laty narasta zjawisko ubywania prywatnych sponsorów. W naszym mieście nie ma już oddziałów banków lub towarzystw ubezpieczeniowych, które mogłyby dysponować własnym funduszem promocyjnym. O tego typu wydatkach decydują dziś warszawskie centrale. A że jesteśmy zielonogórskim zespołem, to przegrywamy z warszawskimi „konkurentami”.
- Czyli gracie wyłącznie z miłości do muzyki?
- Prawie, ale mówiąc szczerze - przejadamy dawne oszczędności. Jak trzeba, to dokładam własne pieniądze.
- Małżonka się nie buntuje?
- (Głośny śmiech) Nawet o tym nie wie…
- Kiedy nagracie płytę?
- Repertuarowo już jesteśmy gotowi do nagrań. Choćby w Zielonej Górze, gdzie kilka kościołów zachwyca akustyką. Aby nagrać płytę, potrzebujemy minimum 35 tys. zł. Zapukamy do bram miasta, może się uda…
- Dziękuję.
Piotr Maksymczak