Obalam mit o sennym mieście
Jest pan nie tylko utalentowanym artystą plastykiem, ale także uznanym twórcą komiksów. Skąd się wzięła pańska miłość do gatunku, który przez wiele lat kojarzono bardziej z komercją niż wzniosłą sztuką?
Igor Myszkiewicz, zielonogórski artysta: malarz, grafik, autor komiksów: - Moja fascynacja komiksem sięga dziecięcych czasów, gdy zaczytywałem książeczki z serii „Tytus, Romek i A`Tomek”. Ale kojarzenie komiksu wyłącznie z popkulturą to relikt rodem z PRL-u. Na tzw. Zachodzie komiksy od dawna traktowane są jako przejaw sztuki wysokiej, przykładem genialny komiks „Maus” Arta Spiegelmana, który opowiada o strasznych czasach Holocaustu.
W pamięć nie tylko zielonogórzan wrył się pan swoim znakomitym tomem „W sepii” – powieścią graficzną, bez słów. Czytelnik musiał sam odnaleźć nawiązania do zielonogórskich kontekstów, bo to Zielona Góra jest bohaterką tej książki. Czy najnowsze pańskie dzieło, „Paprochy historii”, podąża tym samym tropem?
- Dla obu książek wspólna jest Zielona Góra, ale ton najnowszej mojej książki jest zupełnie inny. „Paprochy historii” są adresowane do młodego czytelnika. Stąd więcej w niej optymistycznych tonacji. U źródeł tej książki tkwi anegdotyczna sytuacja. Kilka lat temu ukazała się antologia twórców zielonogórskich, pt. „30”. W jednym z punktów sprzedaży książek powiedziano nam, że zamiast mrocznych historii najchętniej wzięliby jakąś lekki komiks o mieście dla dzieci i młodzieży. Najpierw żachnąłem się na taką propozycję, ale potem pomyślałem, że warto byłoby zmierzyć się i z takim wyzwaniem. Tak się zaczęła moja roczna praca nad „Paprochami historii”.
- Zielona Góra dla wielu to najpiękniejsze miejsce pod słońcem, gdzie czas płynie leniwie i spokojnie. Tymczasem w pańskich pracach geniusz od szaleństwa oddziela tylko cienka linia...
- Im więcej wiem o historii Zielonej Góry, tym więcej znajduję ciekawych fabuł. Tu się naprawdę sporo działo, ale przekazy piśmienne to historie napisane przez historyków dla historyków, dlatego wiedza o barwnej przeszłości naszego miasta bardzo powoli staje się publiczną własnością. Stąd potrzeba opowiedzenia tej historii innym językiem i w innej formie.
- Przy pomocy fantastyki opisuje pan różne oblicza Zielonej Góry, te jawne, i te wstydliwe. To potrzeba rozliczenia się z sielsko-anielskim mitem naszego miasta czy też odwrotnie – potrzeba uatrakcyjnienia tego, co na co dzień jest monotonnie szare?
- Moje książki to artystyczna forma demaskacji mitu o sennej Zielonej Górze. Na co dzień chodzimy obok miejsc, gdzie mała historia krzyżowała się z tą wielką. Przykładem postać Bartłomieja Pitiscusa, zielonogórzanina, który żył w XVI w. Nauka uznaje go za jednego z ojców trygonometrii, przypisuje mu wprowadzenie przecinka do matematycznych operacji. Za zasługi został uhonorowany poprzez nadanie jego nazwiska jednemu z księżycowych kraterów. Takich fascynujących postaci mamy znacznie więcej.
- Gdyby miał pan jednym znakiem oddać najprawdziwsze oblicze Zielonej Góry, co byłoby tym znakiem?
- Na pewno nie sielskość-anielskość. Prędzej niejednoznaczność i demoniczność, bo działy się u nas również straszne rzeczy. Miasto dziesiątkowały zarazy albo przemarsze wojsk, który bezlitośnie łupiły mieszkańców. Najbardziej ponurym akordem było spalenie domniemanych czarownic oraz powstanie 44 obozów pracy przymusowej, które istniały w mieście podczas II wojny światowej. Jeden z nich to filia obozu koncentracyjnego Gross-Rosen.
- Potworności są wśród nas?
- Nostalgicznie wspominamy niemiecki okres naszego miasta. Po części słusznie, bo ówczesne zielonogórskie zakłady przemysłowe odcisnęły wielki ślad w przemysłowej historii XX w. Dość wspomnieć o licznych mostach, wyprodukowanych w Zielonej Górze, które trafiły niemal na każdy kontynent. Ale te same zakłady mają swoją mroczną kartę jako część wojennej machiny III Rzeszy. Warto pamiętać i o takiej przeszłości miasta.
- Dziękuję.
Piotr Maksymczak