Dla „dzikusów” jest aniołem stróżem
Sarny, lisy, jenoty, szopy, kuny… Potrącone przez samochód, z połamanymi łapkami, chowające się w krzakach. Dla Sylwii Dobek nie ma przypadków beznadziejnych. Po otrzymaniu zgłoszenia natychmiast rusza z pomocą. - Nie ma czasu na zastanawianie się, muszę być skoncentrowana na pracy. Nie jestem w stanie przewidzieć zachowania każdego zwierzaka. Muszę chwycić go tak, żeby mnie nie pogryzł, nie podrapał. Liczę na własne ręce, bo nie mam profesjonalnego sprzętu - opowiada S. Dobek.
Pamięta każdy przypadek, do którego została wezwana. Sarny ze złamaniami czterokończynowymi, które potrafią uciekać jeszcze kilkaset metrów, a nawet kilometr. Lisy udające, że są martwe, a w momencie chwycenia stające się wulkanami energii. Chowającego się pod schodami borsuka i jenota z niedowładem tylnych łapek…
- Zwierzęta towarzyszą mi od zawsze. Jako dziecko ratowałam przed kotami myszy i ptaki. Kiedy weszłam w dorosłe życie zaczęłam interesować się tym, jak pomagać zwierzakom. Tak trafiłam do pracy w schronisku dla zwierząt. Już wtedy wyjeżdżałam pomagać rannym sarnom. Później, gdy przychodziły zgłoszenia o poszkodowanych dzikich zwierzętach, to kierowano ludzi do mnie. Nieważne, czy byłam w pracy, czy nie - kontynuuje opowieść S. Dobek.
Radzi sobie sama, chociaż wspierają ją organizacje prozwierzęce z Zielonej Góry. Jej trzy prywatne samochody zakończyły żywot podczas interwencji, teraz korzysta z auta użyczonego od Inicjatywy dla Zwierząt. - Przydałby się profesjonalny pojazd. Ten też nie jest w pełni przystosowany do przewożenia dzikich zwierząt, ale i tak jest lepszy od poprzedników. Taki samochód powinien chronić kierowcę i pasażera przed zwierzętami, mieć dodatkowo wzmocnione okna - tłumaczy pani Sylwia.
Jej zadanie polega na zabezpieczeniu rannego dzikiego zwierzaka tak, żeby bardziej się nie pokiereszował. A co dzieje się z nim dalej? W Zielonej Górze trafia do ośrodka w Starym Kisielinie, który prowadzą Gabriela i Mariusz Rosikowie. Zwierzęta z innych gmin rozwożone są po zaufanych klinikach weterynaryjnych. Tam nadal są pod opieką wolontariuszki Sylwii. - Biorę to na własne barki. Prowadzimy teraz kilka zbiórek na opłacenie leczenia. Moim marzeniem jest stworzenie azylu dla „dzikusów”. Miejsca, w którym każde potrzebujące zwierzę znajdzie pomoc - mówi S. Dobek.
W tej chwili jest chyba jedyną osobą w okolicy, która przyjedzie do rannego zwierzaka. Jednak nie jest dyspozycyjna całą dobę, bo pracuje. Ale gdy sama nie może dojechać na miejsce wypadku, stara się zorganizować znajomych, podpowiada przez telefon, co można zrobić. Bardzo by chciała, żeby systemowo lepiej zadbać o dzikie zwierzęta. Na przykład stworzyć numer, pod którym wsparcie o każdej porze dostanie ten, kto znajdzie zwierzę w potrzebie.
Dzwonią do niej nie tylko mieszkańcy, współpracuje też ze służbami. Chwali sobie pomoc policjantów, strażaków, strażników miejskich. Pierwsi zabezpieczają okolicę, czasem pomogą przetransportować ciężkiego zwierzaka do samochodu. Strażacy wspierają, gdy zwierzę utknie na wysokości. - To wsparcie jest bardzo ważne. Kiedyś zostałabym staranowana przez TIR-a na drodze szybkiego ruchu, bo kierowca zapatrzył się na to, co się dzieje. Bez asysty policji takie akcje mogą skończyć się tragedią - dodaje.
(ap)
Możesz pomóc
Więcej informacji oraz zdjęcia uratowanych zwierzaków można znaleźć na fanpag’u na Facebooku: Dzikie zwierzęta w potrzebie. Są tam też linki do aktualnych zbiórek na leczenie oraz budowę azylu. Zawsze przydadzą się też dary: podkłady higieniczne, pellet, karma mokra Rocco, orzechy laskowe, ziarna słonecznika.