Po co nam zmiany? Żeby nie zostać w tyle!
- Jeśli na połączenie miasta z gminą popatrzymy przez biznesowe okulary, co zobaczymy?
Wojciech Budynek, prezes zarządu znanej zielonogórskiej spółki Iglotechnik: - Zobaczymy przede wszystkim nowe tereny inwestycyjne, w tym Lubuski Park Przemysłowo-Technologiczny w Nowym Kisielinie, który wreszcie będzie podlegał pod jeden tylko urząd. Teraz każdy inwestor musi uzgadniać setki żmudnych procedur w kilku urzędach: gminy, miasta i starostwa. To bardzo zniechęcająca perspektywa. Przedsiębiorca zawsze wybierze taką strefę ekonomiczną, która zaoferuje prostą ścieżkę uzgodnień i przyjazną atmosferę. Chodzi o to, by wszystkie sprawy móc załatwiać tylko z jednym partnerem. Tak właśnie jest w nowosolskiej strefie ekonomicznej. I tak powinno być w Nowym Kisielinie, jeśli serio myślimy o zwiększeniu atrakcyjności inwestycyjnej tego miejsca.
- A jak połączenie postrzega pan z prywatnej perspektywy?
- Do tego stopnia utożsamiam miasto z gminą, że w momencie mijania tablic z napisem „Racula” czy „Drzonków”, moją jedyną reakcją jest naciśnięcie hamulca z uwagi na konieczność ograniczenia prędkości. W mojej świadomości, przykładowo, ani Racula, ani Drzonków nie funkcjonują jako sołectwa należące do innej gminy. Dla mnie to integralne części Zielonej Góry, funkcjonujące bardziej jako dzielnice. Podejrzewam, że tak samo odczuwa większość mieszkańców gminy. O odrębności przypominają sobie chyba dopiero w dniu wyborów, raz na cztery lata, gdy zamiast prezydenta wybierają wójta. Ot, cała różnica.
- I po co nam zmiany, skoro odrębność nie jest dolegliwa?
- Żeby nie zostać w tyle! Po to potrzebne są zmiany. Gorzów proces połączenia ma już dawno za sobą. I zmiany na lepsze widać tam gołym okiem. Ma nie tylko więcej mieszkańców, ale również większy i bardziej chłonny rynek. Co się też przełożyło na większą liczbę miejsc pracy. Przecież Uniwersytet Zielonogórski, szpital czy urzędy to nasi najwięksi pracodawcy w okolicy. A powinna być gospodarka. Przedsiębiorcy. Najlepiej prywatni. Mniej istotne: krajowi czy zagraniczni. To oni inwestują, prawie zawsze bez obciążania publicznego budżetu, często nawet kosztem własnej konsumpcji. Połączenie gminy i miasta to kierunek i szansa na zmniejszenie tej nierównowagi. To będzie mocny impuls, również w postaci nagrody 100 mln zł za zgodne połączenie. Jak na nasz region, to duże pieniądze. Skierowane na remonty lokalnych dróg czy budowę kanalizacji pozwolą wielu zielonogórskim firmom przetrwać trudniejsze czasy, tym samym zachować miejsca pracy.
- Niemiecki rząd „wpakował” w Brandenburgię znacznie większe kwoty. I nie powstrzymał ucieczki młodych i wykształconych. Dlaczego nam miałoby się udać?
- Bo jesteśmy dynamiczni i ambitni. Bo chcemy żyć i pracować tutaj, w Zielonej Górze, w naszym regionie, na poziomie zaobserwowanym w wielu miejscach Europy. Potrzebujemy tylko mechanizmu, który pozwoli te pokłady ambicji i nadziei przekuć w dumę ze swego miejsca pracy i zamieszkania. Połączenie może odegrać rolę mechanizmu inicjującego, ale najpierw musimy chcieć się połączyć.
- To trochę brzmi jak bajka o złotej rybce…
- Połączenie samo w sobie nie jest żadnym zaklęciem ani obietnicą. Jest tylko możliwością, niczym otwarcie drzwi, ale próg musimy przekroczyć już sami. Również sami będziemy musieli zmierzyć się z problemami, które ujawnią swą naturę dopiero po finalizacji połączenia. Myślę tu choćby o niebezpieczeństwie protekcjonalnego traktowania mieszkańców byłej gminy przez przyszłą radę miasta.
- Prezydent Kubicki zaproponował mieszkańcom gminy wiejskiej powołanie nowej dzielnicy z własnymi radnymi i z własnym budżetem.
- Brzmi pięknie, ale jaką realną władzę będzie miała ta rada? Jak dużym budżetem będzie dysponowała? Jak zostanie ustalony jego podział?
- Decyzja zależeć będzie od nowej rady miasta…
- Czyli musimy zawierzyć politycznej mądrości przyszłych radnych, których przecież wybieramy sami.
- Dziękuję.
Piotr Maksymczak