Szambelana Piotrowskiego dziwne przypadki
To jeden z tych zielonogórzan, którzy tworzą koloryt miasta. Są takie postaci, które swoją obecnością tworzą niepowtarzalny klimat miejsca, w którym żyją. Gdy odchodzą, nagle odkrywamy, że czegoś nam brakuje. Brakuje tego przechadzającego się po deptaku starszego pana z siwą brodą, czasami w kontuszu, w fantazyjnej czapeczce, często niemiłosiernie utytłanego.
Szambelan przyjeżdża z Gorzowa
Zdzisław Piotrowski oficjalnie szambelanem był od 1994 r. - Wtedy, w sierpniu, tak nazwał mnie nieżyjący już red. Antoni Łusiak. I tak zostało – opowiadał mi. Swoją szambelanią funkcję pełnił już wcześniej.
Do Zielonej Góry trafił 18 stycznia 1948 r. Z Gorzowa. Miał wtedy 10 lat. Ojciec kolejarz otrzymał mieszkanie przy ul. Żeromskiego. Mały Zdzisław zamieszkał tu wraz z rodzicami i trójką rodzeństwa. W okolicy mieszkali jeszcze inni Piotrowscy. Początkowo łatwo było pomylić rodziny.
- Na pierwszym piętrze w budynku nr 10, dziś 18 – opowiadał mi Szambelan. – To było olbrzymie mieszkanie, w którym przed wojną mieszkał wydawca pocztówek Paul Mohr. Piętro podzielono i nam przypadło ok. 120 metrów.
Szambelan uwielbiał opowiadać o Zielonej Górze z lat swojego dzieciństwa. O nieistniejącej już kamienicy na rogu al. Niepodległości i Kupieckiej. O zburzonym słynnym Grzybku, który stał prawie pod oknem jego mieszkania. O ogrodzie różanym za budynkiem telekomunikacji. Restauracji Centralnej i panu Lupie z Wielkopolanki.
Kiedyś wybraliśmy się na taki sentymentalny spacer. W 2002 r. Wtedy zaczynałem swoją przygodę z opisywaniem i pokazywaniem dawnej Zielonej Góry. Szambelan, obowiązkowo, musiał być moim przewodnikiem. Nie był łatwym cicerone. Nasz spacer przypominał wędrówkę.
Szambelan idzie do szkoły
Kiedy pisałem tekst o miejscach jego dzieciństwa, przypominał mi garnek z wrzącą wodą. Co pewien czas ciśnienie rosło, pokrywka podskakiwała, Szambelan przypominał sobie jakieś wydarzenie i zaczynał machać wielką laską a ja się zastanawiałem, czy komuś nie przywali. Trzeba było chwilę poczekać, ciśnienie spadało i dalej snuł swoje opowieści. O mieście dzieciństwa, które już nie istnieje. Na przykład o drodze do szkoły. - Na ul. Chopina. Uczyłem się w tym czerwonym budynku na górce. Dziś jest w nim ODN – Szambelan rozsiadał się wygodnie i zaczynał rysować na kartce drogę do szkoły. - Jakoś nigdy nie szedłem do szkoły al. Generalissimusa Stalina (Niepodległości). Zawsze maszerowałem w dół ul. Pionierską (Kupiecką) i później na skróty przez podwórka - opowiadał.
- Czyli na światłach w prawo w Boh. Westerplatte, koło budynku spółdzielni lekarskiej? – wolałem współczesną topografię.
- W prawo? Tak, ale sygnalizacji świetlnej tam nie było. A Boh. Westerplatte nazywała się ul. Topolowa i nie była szeroką arterią – ze śmiechem odpowiadał. – Nie było Hermesa i nie było budynku spółdzielni lekarskiej, który powstał kilka lat później. Przy ulicy w zasadzie nie było domów. One stały frontem do ul. Kupieckiej, od Topolowej były podwórka, komórki, jakieś warsztaty i grządki. Przechodziłem koło ogrodnictwa pana Strzeleckiego.
Mały Zdzisław musiał jeszcze przejść przez ul. Nowomiejską, która dziś już nie istnieje. Później przez dziurę w płocie wchodził na szkolne podwórko. Tuż koło niewielkiej auli, którą wspominał bardzo dobrze.
- Bo ja byłem szkolnym artystą – mówił z niekłamaną dumą. – Tu, na niewielkiej scenie, po raz pierwszy recytowałem wiersze. Później występowałem jeszcze w teatrze, Hali Ludowej i restauracji Parkowa, przy ul. Jedności.
Jednak ze swych młodzieńczych artystycznych dokonań Szambelan najmilej wspominał występ w chórze. Nie byle jakim, bo tysiącosobowym. – W 1954 r. zostałem skoszarowany w Warszawie w ramach Służby Polsce – opowiadał. – Braliśmy udział w otwarciu stadionu X-lecia. Wielki chór, orkiestra na 1.000 osób i gigantyczny pokaz. Coś niesamowitego.
Te artystyczne zamiłowania pozostały Piotrowskiemu na zawsze. Wystąpił w filmie Fidyka, teledyskach zespołu Hey, wydawał okolicznościowe gazetki, pisał książki o historii miasta, których nikt nie chciał mu wydawać (sam drukował pojedyncze egzemplarze).
Szambelan trafia do Wagmostawu
Pracował w wielu miejscach: Zastalu, PTTK, Lumelu, Turyście. Najchętniej opowiadał o Wagmostawie, gdzie z ramienia Zastalu przez pół roku zajmował się klubem zakładowym. Pracę rozpoczął w kwietniu 1956 r. – Można powiedzieć, że za zadanie miałem likwidację Wagmostawu. Ponieważ Zastal wybudował Dom Młodego Robotnika, przy ul. Obywatelskiej, tam przeniesiono klub zakładowy. Jeszcze na Wagmostawie organizowane były dancingi, ale powoli życie tam zamierało. Rok później wprowadziły się tam jakieś magazyny – wspominał.
O ile Szambelan uwielbiał opowiadać o mieście, to o sobie mówił w sposób oszczędny. Podczas rozmowy o jego 70. urodzinach zeszliśmy na pracę w ORMO. – Miałem taki epizod w swoim życiu – przyznał i szybko urwał rozmowę. – Zawsze uważałem, że trzeba dbać o bezpieczeństwo na drogach, dlatego wstąpiłem do drogówki w ORMO. Innymi rzeczami się nie zajmowałem. Ciekawsze jest bycie szambelanem.
Chociaż też nie łatwe. Nie udawajmy, pan Zdzisław nie był przysłowiowym bratem-łatą. Współpraca z nim nie była usłana różami. Miał genialne pomysły, z realizacją różnie bywało. Rozmówca nigdy nie wiedział, co go mogło spotkać.
Szambelan idzie do redakcji
Dobrze o tym wiedzieli w redakcji „Gazety Lubuskiej”, gdzie przez kilkadziesiąt lat regularnie zaglądał, robiąc poranny obchód deptaka. Był częstym gościem szefa działu miejskiego, Antoniego Łusiaka. Przesiadywał tam godzinami. Rozmowy różnie się kończyły. A. Łusiak znany był z tego, że dużo palił i używał nieparlamentarnych słów. Gdy z Szambelanem nie chciał rozmawiać, od drzwi rzucał: „K…wa, nie mam czasu, jest dużo roboty”. Wtedy Piotrowski się wycofywał. Szanował takie stawianie sprawy.
Gdy w redakcji zabrakło A. Łusiaka, Szambelan upodobał sobie Katarzynę Borek. Opisywał ją nawet w swoich publikacjach. Czasami złośliwie. Obydwoje to wulkany energii… oj, działo się. Czasami były to bardzo malownicze awantury…
Do mnie Szambelan przychodził z różnymi historycznymi kawałkami. Był mistrzem w wynajdowaniu literówek i ortografów. Każda pomyłka była natychmiast przez niego zauważona i zameldowana… Rzadko udawało mi się zrewanżować tym samym.
Drugi przystanek pan Zdzisław miał w ratuszu, gdzie przesiadywał u Ewy Dumy, miejskiej pani kronikarz. Zachodził też do Pionierów urzędujących na parterze. Miał żal, że nie przyjęli go w swoje szeregi (nie spełniał kryteriów). Rywalizował z nimi w krzewieniu wiedzy o dawnej Zielonej Górze. Mocno spierał się z Marią Gołębiowską, szefową sekcji historycznej.
M. Gołębiowska zmarła 23 marca 2005 r. Jednym z mówców nad jej grobem był Z. Piotrowski. - Kiedy była chora, odwiedziłem panią Marię w szpitalu. Przekomarzaliśmy się, kto pierwszy odejdzie i kto będzie przemawiał na czyim pogrzebie. Obiecaliśmy to sobie - wspominał. - Słowa dotrzymałem. Pani Maria na to zasłużyła.
Szambelan wciąż szukał pomieszczenia dla siebie. Próbował w różnych miejscach z nienajlepszym skutkiem. Chciał utworzyć Małe Muzeum Starówki.
Szambelan zajmuje Izdebkę
Wreszcie w grudniu 1998 r. wywalczył dla siebie bezpłatne pomieszczenie w ratuszu (dzisiaj wejście do informacji turystycznej). Nazwał je Izdebką. Miał okolicznościowy stempel, wydawał certyfikaty znawców starówki, gry, pozował do zdjęć. Jednak po dwóch latach oceniono, że nie spełnił swojej promocyjnej roli i poproszono Szambelana o opuszczenie lokalu. Wyprowadzka trwała długo.
- W izdebce Piotrowski przyjmował turystów, jednocześnie skutecznie zagracał zgrabne pomieszczenie. Nie byłem, więc nie wiem, co Szambelan w izdebce zdeponował, ale znając jego upodobania (wszystko może się przydać), daję wiarę poczcie pantoflowej, że pomieszczenie pomyślane jako centralny punkt informacyjny o Zielonej Górze straciło pierwotny charakter – pisał w felietonie A. Łusiak.
Szambelan stracił lokal, ale nadal miał wiele pomysłów i energii. Wydawał paszporty deptakowe, witał ważnych gości, ciągle chciał coś zmieniać. Wszędzie było go pełno. Konsekwentnie i trochę mimo woli genialna kreacja szambelana z deptaka stała się jego prawdziwym życiem. Stał się ikoną, kimś bez kogo nie wyobrażamy sobie deptaka. Takiej pozycji nie da się kupić, załatwić czy dostać. Ją trzeba „wystać”, będąc codziennie na swoim miejscu. Kiedy pojechał do Warszawy w obronie województwa, zrobił medialną furorę. Fotoreporterów i kamerzystów natychmiast zainteresował szlachcic w kontuszu. Piotrowski jak zobaczył wycelowane w siebie obiektywy, natychmiast wyciągnął szablę. Po chwili w drugiej ręce trzymał telefon komórkowy. Zrobił furorę.
Szambelan krąży po deptaku
Szambelan wciąż patrolował swój rewir. Czasami, jak to określił jeden z byłych redaktorów, był jak „ten wrzód na dupie”. Kłopotliwy, upierdliwy i marudny, ale jednak niezbędny. Zawsze o coś mu chodziło. Kochał Zieloną Górę. Czasami wpadał na dziwne pomysły. Kiedy w listopadzie 2010 r. skradziono Bachusika Ciekawka, Szambelana spotkałem na „13 posterunku” (dzisiaj m.in. redakcja „Łącznika”). Musiał się tłumaczyć policji skąd w jego domu znalazła się skradziona rzeźba.
- To nie mógł go pan zaraz tutaj przynieść? – pytałem, widząc jaki jest przygnębiony.
- Chyba nie byli zainteresowani. Przecież mają tutaj kamery a nie zareagowali – odpowiadał i zaraz opisał całą sytuację. - Jak zwykle rano poszedłem kupić gazetę. Patrzę z daleka, Bachusik coś taki mały. Podchodzą bliżej i widzę odcięty korpus. Podnoszę, brakuje mu ręki. Odłożyłem fragment rzeźby i zacząłem szukać w okolicy brakującego fragmentu. Pojawiło się kilka osób. Stwierdziłem, że zabezpieczę rzeźbą i zabrałem ją do domu. Powiedziałem to kilku osobom.
Szambelan po chwili wrócił na deptak, by nóżkom zrobić zdjęcie. Przy okazji natknął się na prezydenta Janusza Kubickiego, który po deptaku biegał za swoja najmłodszą latoroślą, i właśnie jemu zameldował o sprawie. Później na decyzję prezydenta musieli się powołać policjanci, by odebrać fragmenty rzeźby z mieszkania Szambelana, który prawie nikogo nie wpuszczał do środka.
Szambelan do upamiętnienia
Na swoim posterunku, przed swoim domem lub na ławce przed ratuszem, trwał do końca. Zmarł w nocy z poniedziałku na wtorek. W piątek (2 lutego), o 13.10, na nowym cmentarzu odbędzie się jego pogrzeb.
W kilka godzin po jego śmierci w internecie pokazały się dziesiątki wypowiedzi. Oprócz tradycyjnych wyrazów żalu i wspomnień, natychmiast pojawiły się propozycje upamiętnienia Szambelana. Bo deptak, bo Zielona Góra bez Niego nie będzie taka sama. A skoro Zdzisława Piotrowskiego już nie ma, to niech zostanie chociaż Szambelan. Może siedzący na ławce przed ratuszem, może Bachusik z jego twarzą, może inna rzeźba? Szambelan ma być! Bo zawsze tutaj był. Bo wszyscy go znali z widzenia, wielu z nim rozmawiało.
Tomasz Czyżniewski