Bierzemy sprawę w swoje ręce
- Podczas sesji rady gminy mówiła pani, że przy połączeniu miasta z gminą są olbrzymie emocje.
Wisława Glińska, pełnomocnik grupy inicjatywnej ds. referendum w gminie: - Teraz emocje dzielą ludzi. To są emocje wynikające z pytania - jeżeli ja jestem za, to czemu mój sąsiad jest przeciw? Mieszkamy tak blisko, a tak się różnimy. Referendum jest potrzebne, żeby skończyć z tymi emocjami.
- Jak ludzie reagują na waszą inicjatywę?
- Przychylnie. Mówię o samym referendum. Nie spotkałam się z wrogim nastawieniem. Ludzie chcą wypowiedzieć się w swojej sprawie. I to jest najlepsze. Chodzi o to, żeby ci, którzy tutaj mieszkają, tutaj żyją, powiedzieli, czego chcą. Często słyszymy, żeby brać sprawy w swoje ręce. Jeżeli możemy, to czemu nie skorzystać z możliwości?
- Mówią, że pójdą na referendum?
- Mówią, że pójdą. To ludzie zadecydują. Niezależnie od wyniku, czy gmina zostanie połączona z miastem, czy też nie, nikt się stąd nie wyprowadzi. Dalej wszyscy będziemy tutaj mieszkali. Ale będziemy mogli powiedzieć, że większość była za tym, żeby postąpić tak, a nie inaczej. I będzie to podstawa do działania włodarzy. To będzie, jak mówił Kargul, wiekopomna chwila. Nie zawsze zdarza się taki moment, żeby można było decydować w ważnej sprawie dotyczącej nas bezpośrednio.
- Jak to się stało, że pani stanęła na czele grupy inicjatywnej. Znajoma poprosiła, radny, wójt?
- Trochę na zasadzie entliczek, pętliczek, na ciebie bęc… Znamy się z różnych stowarzyszeń. Spotykamy się, rozmawiamy. Wiemy kto co potrafi. Kto ma dużo energii. Podczas spotkań organizacji pozarządowych dyskutowaliśmy na ten temat. Gdy ludzie zaczęli się na zebraniach wiejskich obrażać i wypraszać, doszliśmy do wniosku, że trzeba to skończyć. Tak powstała grupa inicjatywna.
- Wójt panią zaakceptował?
- Nie pytaliśmy go o to. Proszę mi wierzyć. Tu nie ma podwójnego dna. To jest inicjatywa oddolna. Jedynie powiadomiliśmy wójta o zamiarze powołania grupy inicjatywnej. Jeśli się nam powiedzie, to będziemy dumni, że mieszkańcy gminy poszli na referendum i wzięli swój los w swoje ręce.
- A pójdzie większość?
- Mam nadzieję, że pójdzie. Wierzymy, że będzie dobrze. Chcielibyśmy, żeby koledzy z miasta tak samo postąpili. Dobrze by było, gdyby oba referenda były w jednym terminie.
- Ale nie znamy tego terminu.
- Nikt nas nie pytał o termin. Przyszedł czas, gdy uznaliśmy, że trzeba zająć się referendum. Nie mamy w tej dziedzinie strategii.
- Sama pani czytała, po powstaniu grupy inicjatywnej, relacje typu „wójt wykiwał prezydenta”. Wyszło jak zawody.
- Media zachowują się dziwnie. Daje się nam prawo do decydowania, a kiedy je wykorzystujemy, media są zdziwione.
- Pani ma świadomość, że dobry lub zły termin referendum zależy od pani. Jak szybko zbierzecie podpisy, wójt będzie mógł dotrzymać terminu, który sam przedstawił, czyli 8-15 czerwca. Natomiast jeżeli zbiórka podpisów się przeciągnie, to referendum będzie w wakacje. W terminie najgorszym z możliwych.
- Jakiej oczekuje pan ode mnie odpowiedzi?
- Żeby początek czerwca był realny, akcję zbierania podpisów wraz z uchwałą rady trzeba zakończyć ok. 22 kwietnia. Referendum będzie w czerwcu czy w czasie wakacji? To podstawowe pytanie.
- Nie wiem. Czytałam w „Łączniku” wypowiedzi mieszkańców. Mówią, że pójdą na referendum i że czerwiec to dobry termin. Działam w stowarzyszeniu Babiniec. Zanim powstała ta nazwa, spotykaliśmy się w Klubie Szalonych Kobiet. Więc ja jako szalona kobieta mogę powiedzieć, z dużą dozą prawdopodobieństwa, że będzie to termin czerwcowy. Dogodny dla mieszkańców. Ale podkreślam - z dużą dozą prawdopodobieństwa! Będziemy się bardzo starać. Trudno jednak teraz zapewnić, że będzie tak na pewno. Zbieranie podpisów wymaga dużego nakładu pracy. Ja się nie znam na polityce. Zależy mi jednak, żebyśmy sami mogli decydować. Niewykorzystanie takiej możliwości byłoby grzechem.
- Jak idzie zbieranie podpisów?
- Na ten moment idzie dobrze. Jednak zbieramy je tak krótko, że trudno oceniać. Uważam, że 60 dni, które mamy, powinno nam wystarczyć na zebranie potrzebnych 1.508 podpisów. Jesteśmy dobrej myśli.
- Ile do tej pory zebraliście?
- W tej chwili nie jestem w stanie powiedzieć. Podpisy zbiera kilkanaście osób. Dopiero jak się spotkamy, to będę wiedziała więcej. Chcemy utrzymać właściwe tempo. Bardziej konkretne informacje mam z Drzonkowa, gdzie mieszkam. Sadzę, że mamy w tej chwili ok. 1/4 potrzebnych podpisów. Będziemy się starali, żeby tempo nadal było dobre. Rozmawiamy z mieszkańcami, chodzimy do domów, na spotkania. Na przykład teraz malujemy jajka wielkanocne w świetlicy, to też jest okazja do zbierania podpisów.
- Nie macie żadnych stałych punktów? Listy z podpisami można wyłożyć u sołtysa albo w sklepach.
- To jest ciekawy pomysł. Do tej pory tego nie robiliśmy, ale może skorzystamy z podpowiedzi.
- To ja ponownie składam deklarację, że jeżeli wyznaczycie stałe punkty lub będziecie organizować spotkania, to „Łącznik” z chęcią się włączy do akcji i poinformuje mieszkańców, gdzie mogą przyjść się podpisać.
- Dziękuję bardzo za ofertę. Będziemy rozmawiać o tym na spotkaniu naszej grupy inicjatywnej.
- Długo pani mieszka w Drzonkowie?
- Od 25 lat. Większość życia spędziłam na wsi. Urodziłam się w Suchej Górnej pod Polkowicami, gdzie rodzice mieli gospodarstwo. Umiem obchodzić się z kosą, wiązać snopki, jeździłam na traktorze…
- A doić pani umie?
- Nie umiem. Ale wytłumaczę dlaczego. Mam dwie siostry. Nasza mama zawsze mówiła, że jak nie będziemy się uczyć, to będziemy krowy doić. To się uczyłam. Wszystko potrafię z gospodarskich prac oprócz dojenia. W swojej pracy zawodowej większość czasu spędziłam na wsi. Mam też epizod miejski: studia, małżonek, praca również. Teraz pracuję w przedszkolu w Drzonkowie. Na wsi.
- Dziękuję.
Tomasz Czyżniewski