Ostatnie takie romantyczne mistrzostwo Polski
Złoto było sporą niespodzianką, ale największym szaleństwem były przygotowania do odjechania meczu w Zielonej Górze. Od tamtego czasu już nigdy - nawet w sezonie „covidowym” - nie rozdawano tak późno medali DMP.
Falubaz wygrał u siebie 48:42, mimo że na półmetku przegrywał z ówczesnym mistrzem kraju różnicą sześciu punktów. W rewanżu, który miał być nazajutrz, nie dawano zielonogórzanom szans na obronę zaliczki. Tymczasem Falubaz wrócił z Motoareny ze złotymi medalami, wygrywając 40:38. Zaliczono wynik po 13. biegach po tym, jak w dwóch podejściach do 14. wyścigu, na coraz trudniejszym przez deszcz torze, upadł najpierw Wiesław Jaguś (wykluczony został Rafał Dobrucki), a w powtórce Adrian Miedziński, w którego wpadli Niels Kristian Iversen i ponownie W. Jaguś. Dalej już nie pojechano. Potem strugi deszczu mieszały się ze łzami radości zielonogórzan.
Pierwsza transmisja w HD
- Komentować taki mecz, to było spełnienie marzeń - wspomina Maciej Noskowicz, dziś komentator Canal+, wówczas sprawozdawca z meczów w Radiu Zachód. - Starałem się nigdy nie być kibicem w trakcie komentarza. Ale gdy Dobruckiego wykluczono, w mojej opinii niesłusznie, odezwał się we mnie kibic i poczucie, że ktoś nam chce ten złoty medal odebrać.
- Pamiętam, że sędzia poprosił do telefonu Jacka Gajewskiego. Menedżer torunian zamknął się w budce. Nie wpuścił mnie. Po chwili wyszedł, podał mi rękę i powiedział: gratuluję. Chwilę mi zajęło, nim zrozumiałem, ale jak do mnie dotarło, poszedłem zakomunikować drużynie - wspomina Jacek Frątczak ówczesny członek sztabu szkoleniowego Falubazu.
Nim doszło do rewanżu, trzeba było stoczyć morderczą walkę o odjechanie meczu w Zielonej Górze. Udało się za… piątym podejściem. Od pierwszej próby, która było planowana na 11 października, minęły dwa tygodnie.
- Pierwsze podejście to miała być pierwsza w Polsce transmisja HD z meczu żużlowego - wspomina Rafał Darżynkiewicz, zielonogórzanin, dziennikarz TVP Sport, który relacjonował tamte finały na ogólnopolskiej antenie. - Do miasta przyjechał najnowocześniejszy wóz. Dzień wcześniej zrobiliśmy próby przed pierwszym terminem finału. Próbowaliśmy światła, telewizja została „postawiona na uszach” i nawet juniorzy ze szkółki trenowali, żebyśmy się wypróbowali.
Na kolejne mecze najlepszy wóz telewizyjny nie przyjeżdżał. Kamery towarzyszyły jednak przygotowaniom do odjechania zawodów w Zielonej Górze. Zegar tykał, popołudnia i wieczory były zimne, a okienka ze słońcem w ciągu dnia krótkie.
Palili opony
Nie byłoby tej legendy, gdyby nie „otwarcie” toru o poranku, w dniu pierwszego podejścia. - Pamiętam ten dzień i świetnie przygotowany tor. My jeździliśmy u siebie na trudnym torze, tzw. „selektywnym”. Zagraliśmy va banque, zwłaszcza, że w rundzie zasadniczej rozbiliśmy ich u siebie 67:23. Staliśmy z toromistrzem Adamem Wareckim z „talerzówką” i powiedziałem: robimy! - wspomina J. Frątczak. Na otwarty tor spadł nieoczekiwanie deszcz, który źle wpłynął na gliniastą nawierzchnię. Rozpoczęła się dwutygodniowa walka z czasem o uratowanie toru i odjechanie meczu. Polskę obiegły nawet obrazki o rozłożeniu na torze opon i… paleniu ich, by szybciej osuszyć newralgiczne miejsca. - Nie będę mówił, czyj to był pomysł - śmieje się J. Frątczak.
Czwarte podejście zaplanowano w czwartek przed pamiętnym weekendem. Była próba toru, na której żużlowcy nawet nie złamali motocykli w łuku. Tor pod wpływem zimna i wilgoci zachował się jak guma. - Pamiętam rozmowę z prezesem Ekstraligi Ryszardem Kowalskim, który powiedział, że nie ma terminów. Przekazano, że albo pojedziemy w sobotę, albo będzie walkower. Wieczorem zaczął padać deszcz. - Jeszcze w nocy z czwartku na piątek na kolanach rozkładałem na torze folie i co popadło, bo wtedy nie było takich plandek jak dziś - dodaje J. Frątczak.
Jelitówka Duńczyka
Nazajutrz na stadionie stawił się cały możliwy ciężki sprzęt z zielonogórskich firm drogowych i budowlanych, które układały… nowy tor! Suchy materiał zamówiono ze Strzegomia. Prace trwały do piątej rano w sobotę. Przed południem odbył się trening zielonogórzan, a po południu rozpoczął się mecz. Na torze, który w ciągu ostatniej doby dociskały walce drogowe! - Była w nas wielka ulga, że to pojechało i czuliśmy, że jest koniec sezonu, a nazajutrz odbierzemy po prostu srebrne medale - podkreśla J. Frątczak.
Po walce z torem rozpoczęła się walka o postawienie na nogi Nielsa Kristiana Iversena. Duńczyk nabawił się infekcji jelitowej. Lekarze nawadniali zawodnika kroplówkami, a ten był w niedzielę jednym z bohaterów na Motoarenie. Pojechał także w tym 14., nieodbytym już wyścigu.
Złotą drużynę Falubazu stanowili: Grzegorz Walasek, Piotr Protasiewicz, Rafał Dobrucki, Niels Kristian Iversen oraz juniorzy Grzegorz Zengota i Patryk Dudek. Trenerem był Piotr Żyto.
I JA TAM BYŁEM - Wielka feta w sektorze
Byłem na początku swojej dziennikarskiej przygody. Zainteresowanie rewanżem na toruńskiej Motoarenie było tak duże, że nie udało się zdobyć akredytacji na zawody. Udało się - co też nie było prostą sprawą - zdobyć wejściówki na sektor kibiców Falubazu. Z rzecznikiem prasowym toruńskiego klubu umówiłem się tak, że po meczu przyjdzie w umówione miejsce i zaprowadzi mnie wraz z kilkoma innymi osobami do parku maszyn, żeby ponagrywać zawodników. Pamiętam, jak dzwoniłem jeszcze w niedzielę, by się upewnić czy ustalenia są aktualne. Podkreślił: - Musimy to wszystko sprawnie zrobić, bo będzie bardzo głośno i będzie wielka feta.
Feta faktycznie była, ale tylko w sektorze, z którego wychodziłem. Pozostałe trybuny szybko opustoszały i w pozostałej części stadionu panowała cisza.
Marcin Krzywicki