Koszykówka. Paweł Szcześniak:
- Kończy pan 50 lat. Powspominajmy. Jak się zaczęła ta przygoda z koszykówką?
Paweł Szcześniak: - Tak jak wielu chłopaków grałem w koszykówkę, tenis stołowy. Oczywiście była też piłka nożna i turniej „Pod Hubą”, w którym brało udział wielu późniejszych znanych sportowców. Co ciekawe przez rok uprawiałem judo i koszykówkę. Czemu basket? Po prostu szło się tam, gdzie większość chłopaków. Moi koledzy z osiedla wybrali koszykówkę, to ja też.
- Potem były kolejne szczeble kariery?
- Tak. Moim pierwszym trenerem był Bogusław Onufrowicz. Już jako dzieciak, jeśli się za coś brałem, to na poważnie, a Boguś potrafił nas zainteresować. Oczywiście rozmawiał z rodzicami, sprawdzał jak nam idzie w szkole. W sumie spodobało mi się.
- Przyszły pierwsze sukcesy…
- Zdobyliśmy w Koszalinie w 1992 roku wicemistrzostwo Polski kadetów. To już był rzeczywiście sukces. Rok później zostaliśmy mistrzami Polski juniorów. Później zdobywałem medale mistrzostw Polski seniorów, ale najbliższe mojemu sercu jest to złoto z juniorami. Ono mnie najbardziej cieszyło, bo było zdobyte dla naszego miasta i to w Zielonej Górze.
- Pamięta pan pierwszy mecz w ekstraklasie?
- Oczywiście. Mając 17 lat zadebiutowałem u trenera Tadeusza Aleksandrowicza. W Stalowej Woli ze Stalą zdobyłem osiem punktów.
- Myślał pan wtedy, że to właśnie chce robić?
- Doszedłem do wniosku, że trzeba iść w tym kierunku. Łatwo nie było. Uczyłem się w Technikum Budowlanym, trenowałem już z seniorami, wracałem wieczorem i trzeba było się uczyć. Można sobie wyobrazić: dwaj bracia w pokoju, każdy robi coś innego, a ja jeszcze jakieś rysunki techniczne. Ale dałem radę.
- Zastal spadł do drugiej ligi, po roku przeniósł się pan do Stali Bobrek Bytom…
- Kiedy spadliśmy, miałem jeszcze kontrakt, jednak nie wróciliśmy do ekstraklasy. Chciałem w niej grać, rozwijać się. Zgłosił się Bytom. Zastal miał problemy finansowe, ale też trenerzy rozumieli moje ambicje. I tak znalazłem się w Bytomiu.
- Pierwszy raz opuszczał pan rodzinne miasto…
- Jechałem w nieznane. Pamiętam, że miałem wtedy starego forda i mama zapakowała mi talerze, słoiki i wszystko to, co tam miało mi się przydać. Niestety, wówczas stary kawałek autostrady składał się z betonowych płyt, więc dowiozłem do Bytomia tylko kilka talerzy. Ze Stalą Bobrek podpisałem drugi w życiu profesjonalny kontrakt. W pierwszym moim sezonie zdobyliśmy brązowy medal.
- Oczywiście były powołania do kadry?
- Grałem w młodzieżówce prowadzonej przez Grzegorza Chodkiewicza i w kadrze seniorskiej.
- Zaliczył pan kilka klubów, więc trochę pożyliście na walizkach…
- A już miałem rodzinę… Dziś syn Mikołaj ma 22 lata. Niedawno z żoną obchodziliśmy 25. rocznicę ślubu.
- Nie myślał pan o kontrakcie zagranicznym?
- Tak na poważnie to chyba nie. Kiedyś na zgrupowaniu kadry Marcin Gortat powiedział, że dałbym radę w Niemczech, ma tam kontakty i może mnie polecić. Ale nie zdecydowałem się.
- Na koniec kariery wrócił pan do Zielonej Góry.
- Tworzyliśmy mocną, jak na pierwszą ligę, ekipę. Do dziś we w mnie siedzi, że będąc faworytem przegraliśmy wówczas w play-off ze Stalą Stalową Wolą…
- Co dziś pan porabia?
- Skończyłem karierę w wieku 34 lat. Pewnie jeszcze bym pociągnął ze dwa sezony, ale uznałem, że albo daję z siebie wszystko, albo kończę. Od wielu lat jestem pracownikiem urzędu miasta i oczywiście kibicuję Zastalowi.
- Dziękuję.
Andrzej Flügel