OPINIA Kawaler jeden, ale panny na wydaniu aż trzy
Mamy więc zasobnego kawalera i kapryśną pannę młodą. Za wabika służy obietnica trzymilionowego posagu, tym razem wnoszonego przez pana młodego. Ale jeśli w naszym opisie mielibyśmy nadal posługiwać się tą pojemną metaforą, to czas najwyższy uzmysłowić sobie, że kawaler jest jeden, ale panien na wydaniu – aż trzy!
W dotychczasowych wypowiedziach na temat połączenia obu zielonogórskich gmin dominuje niewypowiedziane założenie o jednorodności społeczności zamieszkującej gminę wiejską. Tymczasem wystarczy chwila zastanowienia, aby z tej pozornie jednorodnej masy wyłoniły się kontury minimum trzech grup. Najliczniejszą grupę stanowią zasiedziali mieszkańcy gminy. Chodzi mi o tych wszystkich, którzy z gminą wiejską związani są albo z racji urodzenia, albo z wieloletniego zamieszkania, czasami sięgającego nawet lat 50. ubiegłego wieku.
Drugą grupę tworzą tzw. nowi chłopi, którzy pobudowali lub wyremontowali domy na terenie gminy wiejskiej. Pomiędzy nowymi i starymi trwa coś na kształt chłodnego dystansu z powodu odmiennych stylów i poziomów życia. Sam przez prawie dziesięć lat pomieszkiwałem w jednej z takich wsi, stąd wiem jak wielka skala konfliktów i sprzecznych interesów potrafi dzielić ludzi mieszkających tuż obok siebie, dosłownie przez płot.
Obie powyższe grupy najczęściej bez entuzjazmu odnoszą się do ostatniej, najmniej licznej grupy – nazwijmy ją roboczo: „gminni arystokraci”. Ci ostatni postrzegani są – często w sposób całkowicie niezasłużony – jako uzurpatorzy, bo przysyłają rachunki do zapłacenia, np. za wodę i ścieki, za podatki od nieruchomości, obowiązkowe składki na spółki wodne, wywóz śmieci itd., itp.
Nie jest moim celem wykreślić mapę konfliktów dominujących na terenie gminy wiejskiej. Chcę tylko uzmysłowić, że każdą z tych grup należy postrzegać niejako oddzielnie. Czego innego bowiem obawiają się ci z bardzo długimi korzeniami, czego innego nowi, a jeszcze czego innego gminna kasta urzędnicza.
Oczywiście, wszystkich połączy radość z powodu niższych podatków, lepszych dróg i sprawniejszej komunikacji autobusowej, ale już niekoniecznie z identycznym entuzjazmem spotka się perspektywa budowy nowych blokowisk pod nosem wsi lub likwidacji urzędu gminy wiejskiej, przynajmniej u osób tam pracujących.
Podsumowując: inicjatorzy połączenia obu gmin muszą hojnymi prezentami rozbroić kilka min: minę klasowych kompleksów u „pionierów”, minę antymiejskich resentymentów u „nowych chłopów”, oraz minę socjalnego strachu o własną przyszłość u „gminnych arystokratów”.
Być może skutecznym remedium na te wszystkie strachy byłoby powołanie czegoś na kształt izby niższej nowej rady miasta, czyli Konwentu Sołtysów wyposażonego w prawo i przywilej opiniowania wszystkich projektów uchwał rady miasta, jeśli dotyczą mieszkańców sołectw. I tylko proszę mi nie mówić, że czegoś takiego nie przewiduje ustrój polskich miast. Wystarczy, że nie zabrania.
Piotr Maksymczak
publicysta miesięcznika PULS